Jak co tydzień zapraszam na podsumowanie minionego tygodnia w formie wideo. Tym razem mam jedna zapowiedź dla fanów biegania i wspinaczki, a także jedną premierę, która Was zaszachuje! O co chodzi? Włączajcie, dawajcie łapki w górę i, przede wszystkim, subskrybujcie kanał, by być na bieżąco.
poniedziałek, 4 kwietnia 2016
czwartek, 31 marca 2016
Powieść Grzegorza Żurka. Bardziej „wóda” niż „bala”
Zostałem oszukany. Byłem nastawiony na kolejną powieść z futbolem jako
motywem przewodnim, a tymczasem po lekturze „Wódy i bali” okazało się, że
tytułowa „bala” była jedynie wabikiem dla ludzi zakręconych na punkcie piłki.
Ale skoro zacząłem już czytać, to dokończyłem, i muszę przyznać, że nie były to
zmarnowane godziny. Jeśli pewnej soboty poszedłem spać grubo po pierwszej, bo
bardzo chciałem poznać zakończenie, oznacza to, że autor – Grzegorz Żurek –
wywiązał się ze swojego zadania bardzo dobrze.
Trudno jednoznacznie
zakwalifikować tę publikację. Mocno zastanawiałem się, co to będzie, gdy
przeczytałem opis, nie do końca jestem w stanie określić rodzaj już po
zakończeniu lektury. Autor twierdzi, że to „postmodernistyczny memuar w starym
stylu”, czyli w dużym skrócie i uproszczeniu pamiętnik. I tak faktycznie może
się wydawać, kiedy zaczyna się czytanie. Poznajemy głównego bohatera, Grzesia,
który opowiada o swoich przygodach – grze w A-klasowej Lechii Mysłowice,
początkach przygody z futbolem, szkole, kontuzji, rodzinie… Autor na dzień
dobry raczy nas swoim charakterystycznym stylem, od pierwszej strony bawiąc się
z czytelnikiem: przekomarzając się na temat tego, jak powinien zacząć książkę,
wplatając w tekst dygresje, często zmieniając język… Czytelnik taki jak ja,
przyzwyczajony raczej do literatury faktu (czyli głównie biografii sportowców)
i jednorodnego stylu, jest zaskoczony tą dynamiką. Pojawiające się archaizmy
oraz – na drugim biegunie – odwołania do znanych z popkultury tekstów piosenek,
tytułów książek czy wyświechtanych przysłów sprawiają, że początkowo trudno
zorientować się, w co bawi się autor. Ale kiedy pozwolimy mu wciągnąć się w
jego grę, wciąga nas lektura, dzięki czemu do końca czyta się ją bardzo dobrze.
„Wszyscy jesteśmy A-klasowymi kopaczami”
Napisałem w tytule tej recenzji,
że w książce niewiele jest o piłce, ale niektóre fragmenty, właśnie te
futbolowe, zapadły mi w pamięć. Ciekawa jest na przykład teza, że piłkarskie
emocje są takie same w A-klasie, jak w Primera Division czy Premier League.
Coś w tym jest, gdy autor stwierdza: „Moje pięć sekund po strzeleniu gola jest
tak samo euforyczne jak pięć sekund Messiego”. Czytamy dalej i natrafiamy na
kolejną złotą myśl: „(…) wszystko osadzone w odpowiednio szerokim kontekście
staje się A-klasą”, a następnie mamy kilka trafnych porównań („Polska na tle
świata jest A-klasowym krajem z zapijaczonymi trenerami bez uprawnień (…)”). To
stwierdzenia, które z pewnością trafią do kogoś, kto miał jakikolwiek kontakt –
jako kibic, zawodnik, trener czy sędzia – z rzeczywistością niższych klas
rozgrywkowych. Klimat rodem z kartoflisk dominuje w „Wodzie i bali” w przypadku
opisów piłkarskich. Ten świat nie jest prezentowany w kontekście pięknych
stadionów, równo przystrzyżonej murawy i wypielęgnowanych piłkarzy, nawet w
sferze marzeń głównego bohatera. Piłka przedstawiona jest w książce na wskroś
negatywnie, a zawodnicy kojarzą się najbardziej z drugim tytułowym
rzeczownikiem: „wódą”, którą piją przed i po meczach. Zresztą nie może być
inaczej, jeśli autor na miejsce akcji wybrał rodzime Mysłowice – ośrodek, który
nigdy nie miał swojego przedstawiciela w piłkarskiej elicie.
Etykiety:
a-klasa,
clarence seedorf,
grzegorz żurek,
kartofliska,
lechia mysłowice,
memuar,
mysłowice,
pamiętnik,
powieść,
wóda i bala,
wydawnictwo oficynka
wtorek, 29 marca 2016
Czy w świąteczny weekend zostaliśmy mistrzami świata?
Jestem zdumiony. Trochę zdziwiony, a trochę przerażony. Jakieś magiczne
moce sprawiły, że w miniony weekend nasza reprezentacja mocno zyskała na
wartości. W ciągu jednego dnia, a w zasadzie dwóch godzin. Po zwycięstwie 5:0
nad Finlandią nagle wszędzie wokół zapanowała jakaś niezrozumiała dla mnie
euforia. Co najmniej jakbyśmy pokonali pięcioma bramkami Belgię, Anglię, Włochy
lub inna czołową europejską drużynę.
Nie dziwię się „niedzielnym”
kibicom. Takim, co reprezentacji kibicują od święta. Wielka Sobota, dla
większości wolna, więc pewnie mecz Polska-Finlandia oglądało wiele osób, które
na co dzień niespecjalnie interesują się piłką. One nie orientują się za dobrze,
„kto jest kto” w Europie: która drużyna jest silna, która tylko dobra, a która przeciętna.
Wielu nie zdaje sobie pewnie sprawy, że to wcale nie był mecz o punkty, a
spotkanie towarzyskie. Na nich zwycięstwo 5:0 – niezależnie od rywala – robi wrażenie.
Czy powinno na nieco bardziej świadomych kibicach? Oczywiście, że tak. W końcu
rywal nie był totalny outsiderem typu San Marino czy Gibraltar, które to
zespoły w przeszłości zdarzało się nam pokonywać wyżej, a my nie wyszliśmy na
stadion we Wrocławiu w najsilniejszym składzie. Ostatnio z Finami nie szło nam
również za dobrze (od początku lat 90. wygraliśmy tylko dwa mecze na dziewięć
prób), więc przekonujące zwycięstwo jest dobrym prognostykiem. Daleki jestem
jednak od przeceniania jego wartości.
środa, 16 marca 2016
„60 lat minęło”… Minęła też Gwardia
Skończyłem właśnie czytać książkę o Gwardii Warszawa w europejskich
pucharach. Publikacja jak to pozycja historyczna – fajnie udokumentowane
występy klubu, zestawienie gier, składów, opisy okoliczności kolejnych spotkań,
czyli coś dla najbardziej zagorzałych fanów historii futbolu. Najbardziej
poruszający i dający do myślenia był jednak ostatni rozdział, mówiący o upadku
zasłużonego klubu. Niby historia jakich wiele, ale za każdym razem, kiedy dowiaduję
się o takich losach, serce się kraje.
Władysław Żmuda, Dariusz
Dziekanowski, Stanisław Terlecki, Dariusz Wdowczyk, Jan Małkiewicz, Bohdan
Masztaler, Joachim Marx, Ryszard Szymczak. To tylko niektórzy z piłkarzy,
którzy reprezentowali przed laty barwy warszawskiej Gwardii. Gdyby dodać do
tego trenerów Kazimierza Górskiego i Ryszarda Koncewicza, mamy kawał historii
polskiej piłki. Historii odległej, niemal już zapomnianej i niestety bez szans
na reanimację. Bo jak słusznie zauważają autorzy publikacji „60 lat minęło,
czyli Gwardia Warszawa w europejskich pucharach”, klub „zbliża się do swojego
nieuchronnego końca”, „jest dziś na krawędzi upadku, a jego dni wydają się
policzone”. Książka Michała Hasika, Przemysława Popka i Mariusza Świeczyńskiego,
mimo że ciekawa, nie ma szans dotarcia do szerszej publiczności. To propozycja
dla garstki osób zakochanych w historii sportu, którzy, w przeciwieństwie do
większości kibiców, nie zapomnieli o bohaterach sprzed lat. Dobrze, że
powstała, bo chociaż w ten sposób pamięć po Gwardii zostanie w jakiś sposób
zachowana.
Pierwsi dzięki „The Blues”
Debatując nad pozycją polskich
klubów w Europie mało kto pamięta dziś, który zespół znad Wisły zapoczątkował
rywalizację w europejskich rozgrywkach. Była to właśnie Gwardia, a historia ich
pierwszego występu w Pucharze Europejskich Mistrzów Krajowych jest dosyć
niezwykła. Kiedy w 1955 roku zainaugurowano rozgrywki, dziś, pod zupełnie nową nazwą
(Liga Mistrzów) i formułą, popularne na całym świecie, wytypowano do udziału w
nich 16 zespołów. Jeden z nich, Chelsea, odmówił jednak przystąpienia do
rywalizacji, co pozwoliło ich przeciwnikowi, szwedzkiemu Djurgardens IF, wybrać
lub zasugerować nowego rywala. Kandydatów było trzech: mistrz Luksemburga
(nazwę pominę), Sparta Praga (wtedy pod inną nazwą) oraz warszawska Gwardia.
Jak podkreślają autorzy książki, do dziś nie jest jasne, dlaczego to właśnie
milicyjny klub ze stolicy był brany pod uwagę. Mistrzem Polski była Polonia
Bytom, ligowej tabeli przewodził Włókniarz Łódź i choć Gwardia była aktualnym
zdobywcą Pucharu Polski, to oficjalnie wyczynu tego dokonał drugi zespół.
Hasik, Popek i Świerczyński utrzymują, że być może wewnętrzną decyzją związku
PZPN wytypował właśnie warszawian, być może decyzja miała charakter polityczny,
bo w końcu Gwardia była klubem resortowym. Tak czy inaczej, dzięki
niesamowitemu zbiegowi okoliczności, „Gwardziści” przeszli do historii jako
pierwsza drużyna z Polski, która zasmakowała pucharowej rywalizacji.
czwartek, 10 marca 2016
Książki Sportowe na YouTube. Reaktywacja
Jakiś czas temu usłyszałem od mądrej osoby, że wideo jest przyszłością mediów. Skoro tak, postanowiłem zrobić coś, by niniejszy blog podążał z duchem czasu. Mianowicie reaktywowałem konto na YouTube. Mam nadzieję, że zapału i czasu starczy na dłużej, niż za pierwszym razem...
Jeśli śledzicie fanpejdż na Facebooku, zapewne dotarliście już do zajawki nowej odsłony kanału Książki Sportowe. Tym razem w roli głównej ja, książki mogą być co najwyżej wyróżnione za rolę drugoplanową. Dla tych, którzy nie widzieli, zapowiedź, będąca jednocześnie intrem, prezentuje się tak:
Jak zapewne się domyślacie, zwiastun "nowego" zapowiada coś świeżego, czego do tej pory na kanale nie było. I faktycznie tak będzie, mam sporo pomysłów, ale ile uda się z nich zrealizować? Zobaczymy. Na razie łapcie pierwszy odcinek "Podsumowania tygodnia", które, mam nadzieję, stanie się stałym pasmem:
Etykiety:
idzie nowe,
kanał,
książki sportowe,
parcie na szkło,
podsumowanie tygodnia,
subskrybuj nie pierdol,
telewizja,
telewizyjna bestia,
tv,
YouTube
wtorek, 1 marca 2016
Marcowe premiery
Wydawnicza machina powoli się rozkręca. Po ubogim styczniu i niemrawym
lutym czas na całkiem nieźle zapowiadający się marzec. W tym miesiącu możemy
oczekiwać aż siedmiu sportowych premier związanych z jedną tylko dyscypliną:
piłką nożną. Radzę się przyzwyczajać, bo im bliżej EURO 2016, tym więcej
futbolowych publikacji trafiać będzie na półki w księgarniach.
Zaczynamy od książki, na którą
kibice piłkarscy znad Wisły czekali od wielu lat. W 2009 roku w Danii
autobiografię zatytułowaną „Fucking Polak” wydał Arkadiusz Onyszko. Był to
swoisty fenomen, bo bramkarz, o którym nie było zbyt głośno w Polsce, nagle
stał się jedną z czołowych postaci duńskiego show biznesu. Jego wspomnienia
okazały się prawdziwym hitem i… idealnym prezentem bożonarodzeniowym! Nic to,
że piłkarz wyrażał się w nich ostro o gejach („nienawidzę ich”), dziennikarkach
sportowych („głupie blondynki”) czy przyznał, iż chciałby kiedyś spróbować
kokainy. Książka sprzedawała się świetnie (łącznie ponad 25 tys. sprzedanych
egzemplarzy), a kontrowersyjne fragmenty łamiące tematy tabu napędzały
promocję. Onyszko zapraszany był do programów telewizyjnych pokroju naszego „Kuba
Wojewódzki Show”, ale wydanie książki przypłacił zwolnieniem z FC Midtjylland.
Była to nie lada sztuka, gdyż klub zatrudnił go… mimo wyroku za znęcanie się
nad żoną! Po tym, jak w połowie 2009 roku sąd skazał piłkarza na miesiąc
aresztu domowego, jego dotychczasowy klub, Odense BK, postanowił rozwiązać z
nim kontrakt. Tak Onyszko trafił do FC Midtjylland, którego zawodnikiem był
jednak przez niespełna cztery miesiące…
Po tych historiach, o których
oczywiście głośno zrobiło się również w Polsce, kibice czekali, aż „Fucking
Polak” ukaże się w naszym kraju. Czekali, czekali i czekali… Ale Onyszko ani
myślał tłumaczyć na ojczysty język swojej książki. Musiało minąć sześć i pół
roku, żeby światło dzienne ujrzała nowa, wzbogacona o polskie wątki
autobiografia bramkarza. Swoją premierę będzie miała już jutro, 2 marca, a
zatytułowana zostanie znajomo: „Fucking Polak. Nowe życie”. Jak sugeruje tytuł,
jest to nowa książka, w której piłkarz „wraca do tamtych wydarzeń. Wspomina
czasy, kiedy był gwiazdą duńskiej ligi, zdradza kulisy olimpijskiej
reprezentacji z Barcelony, a także opowiada o Legii, Widzewie i Lechu z lat 90.”,
jak czytamy w opisie. Mówiąc krótko, ponownie porusza temat Danii i dodaje do
tego ciekawe polskie wątki, których w jego życiorysie przecież nie brakuje (był
członkiem olimpijskiej reprezentacji z Barcelony, grał w legendarnych zespołach
Legii i Widzewa z lat 90., podpisał kontrakt z Polonią Warszawa Janusza
Wojciechowskiego, po czym stwierdzono u niego niewydolność nerek i umowę trzeba
było rozwiązać). Właśnie o tym wszystkim piłkarz opowiada na 320 stronach, a
słuchającą i spisującą, nomen-omen, stroną jest w tym przypadku dziennikarka „Przeglądu
Sportowego”, Izabela Koprowiak. Z kooperacji tego duetu wyszła publikacja
wyceniana na 36,90 zł (okładkowe) i zapowiadana przez Wydawnictwo SQN jako „najbardziej
wyczekiwana piłkarska biografia ostatnich lat”. Dla fanów mocnych piłkarskich
lektur w stylu „Kowal. Prawdziwa historia”, „Spalony” czy „Przegrany” to na
pewno kolejna pozycja obowiązkowa.
czwartek, 11 lutego 2016
Lutowe premiery
„Idzie luty, podkuj buty”, zwykło się mawiać. To przysłownie nijak ma
się jednak do lutowych premier sportowych. W tym miesiącu ukażą się bowiem
zaledwie trzy nowe książki, więc czytelnicy wcale nie muszą zbyt często
wybierać się do księgarni. Czasu wystarczy na dokładnie zapoznanie się z każdym
tytułem.
Pierwsza z lutowych premier to
książka z pogranicza sportu. W zasadzie z piłką nożną ma tyle wspólnego, że
napisana została przez kibica Legii Warszawa. Kibica, który przez 40 miesięcy przetrzymywany
był w tymczasowym areszcie bez wyroku i dowodów. Znalazł się tam tylko dlatego,
że świadek koronny (wcześniej wielokrotnie karany) zeznał, iż Maciej
Dobrowolski brał udział w przemycie marihuany z Holandii do Polski. Miał
rzekomo pośredniczyć w transakcjach, pełniąc rolę tłumacza. Sprawą swego czasu
żyła cała Polska, a szczególne zaangażowanie w nią wykazywało wiele osób z
piłkarskiego środowiska. Kiedy zorganizowana została akcja społecznościowa
#uwolnićmaćka, o jego wolność walczyli nie tylko fani Legii, ale też
dziennikarze i sportowcy. Na dalszy plan zeszły też klubowe animozje – fani
zwaśnionych drużyn wstawiali się za Maćkiem i jak jeden mąż nagłaśniali tę
sprawę. Znalazła ona swój finał (przynajmniej tymczasowy, bo nad
przetrzymywanym kibicem wciąż ciążą poważne zarzuty) we wrześniu 2015 roku,
kiedy sąd w końcu zezwolił na odpowiadanie z wolnej stopy po wpłaceniu kaucji w
wysokości 50 tys. złotych, zalecił dozór policyjny i zwolnił fana Legii z
aresztu.
Teraz Maciej Dobrowolski zdecydował
się opowiedzieć o tym, co przeżył. W spisaniu wspomnień pomógł mu jego
przyjaciel, Łukasz Kowalski. To dziennikarz mający spore doświadczenie – był zastępcą
redaktora naczelnego portalu Fakt24.pl, zastępcą redaktora naczelnego pism „DosDedos”
i „Machina”, a także prowadził hip-hopowy magazyn „Ślizg”. Do niedawna pracował
jako felietonista „Naszej Legii”, a dosłownie od kilku dni jest szefem
oficjalnego klubowego portalu Legia.com. Z połączenia tej bulwersującej
historii z reporterskim doświadczeniem autora może wyjść bardzo interesująca
lektura. Zatytułowana będzie „#UwolnićMaćka”, a za jej wydanie odpowiada Oficyna
Wydawnicza Warszawski Sznyt. Oficjalna premiera już za kilka dni, dokładnie 15
lutego. Wydawcy przekonują, że „ta książka to opowieść o tym, jak zachować
godność w ekstremalnej sytuacji. To też traktat o przyjaźni i wierze. Wierze w
ludzi i w lepsze jutro”. Aby przekonać się, jak ten traktat wypadnie w
praktyce, trzeba wysupłać z portfela 39,90 zł, bo właśnie taka cena widnieje na
okładce 200-stronicowej pozycji. Wymowna okładka oraz podtytuł „Opowieść o 40
miesiącach życia, które ukradł mi system” sugerują, że raczej nie będzie to
przyjemna lektura dla przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości…
poniedziałek, 8 lutego 2016
Co siedzi w głowie skoczka narciarskiego? "Moja walka o każdy metr" Thomasa Morgensterna
Zawsze kiedy podczas transmisji skoków narciarskich pokazują ujęcie z
samego szczytu skoczni, zastanawiam się, co dzieje się w głowie zawodnika,
który siada na belce. „Moja walka o każdy metr” Thomasa Morgensterna zaspokoiła
tę ciekawość. Mało tego, pozwoliła przekonać się, że skoki to niesamowicie
skomplikowana dyscyplina, w której ogromną rolę odgrywają detale. A to tylko
jedna z wielu zalet książki austriackiego sportowca.
O tym, że w Polsce ukazała się
książka Thomasa Morgensterna, informowałem dwukrotnie. Najpierw w tekście ze styczniowymi premierami, a następnie w podsumowaniu jego wizyty w naszym kraju.
Morgi przyleciał do Warszawy i Zakopanego, spotkał się z fanami, udzielił
kilkunastu wywiadów, wsiadł w helikopter i tyle go widziano (przynajmniej na
razie). Warto jednak trochę dokładniej przyjrzeć się jego wspomnieniom, bo to
naprawdę kawał dobrej lektury. Celowo unikam tutaj stwierdzenia „autobiografia”,
bo „Moja walka o każdy metr” nią nie jest. Gdyby była, znaleźlibyśmy w książce
chronologiczny opis kolejnych etapów życia skoczka, kulisy największych
sukcesów, podsumowanie kariery, itd. Ale tego w dziele napisanym wspólnie z
Michaelem Roscherem (dziennikarz ORF, publicznej telewizji i radia w Austrii)
nie znajdziecie. I bardzo dobrze, bo „Moja walka o każdy metr” w swojej
koncepcji jest bardzo oryginalna i to pierwsza z jej zalet. Ta oryginalność
wiąże się wprawdzie z największym minusem, czyli objętością publikacji (do
połknięcia w 3-4 godziny), ale jak ulał pasuje tutaj wyświechtany slogan: „liczy
się jakość, nie ilość”. Lepsze cztery godziny z Morgensternem, niż dziesięć z
biografią Carlosa Teveza (do dziś mam koszmary).
Filmowy początek
Dobra książka ma to do siebie, że
odtwarza nam się w głowie niczym film i tak właśnie jest z „Moją walką o każdy
metr”. Zaczynamy od wizyty w szpitalu, w którym Thomas wylądował po fatalnym upadku
na mamuciej skoczni w Kulm: „Otwieram oczy. Nawet tak mały ruch sprawia, że
moja twarz zaczyna płonąć”, zaczyna Morgi i już wiemy, że pracując nad książką,
musiał na nowo wrócić do wspomnień ze stycznia 2014 roku. Choć rozpoczęcie od
tamtych właśnie wydarzeń nie jest specjalnie zaskakujące (uczyniła tak
chociażby Maja Włoszczowska, zaczynając autobiografię od fatalnej kontuzji
sprzed Igrzysk Olimpijskich w Londynie), jest coś, co sprawia, że lektura
wciąga nas od pierwszej strony. To narracja w czasie teraźniejszym, dzięki której
mamy szansę „wejść” do głowy Morgensterna, poznać jego myśli, odczucia, a
jednocześnie poczuć się, jakbyśmy siedzieli obok jego łóżka. Skoczek próbuje
uświadomić sobie, dlaczego znajduje się w szpitalu i zaczyna swoją opowieść.
wtorek, 2 lutego 2016
Żywot Antoniego Poczciwego
To nie jest skandalizująca autobiografia, w której główny bohater pali
mosty i rozlicza się z przeszłością. To bardzo dobra reportersko opowieść nie
tylko o Antonim Piechniczku, ale też Śląsku, śląskiej piłce, reprezentacji
Polski i mundialu w Hiszpanii. Paweł Czado i Beata Żurek wykonali kawał dobrej
roboty, dlatego ich książkę – „Piechniczek. Tego nie wie nikt” – można polecić każdemu kibicowi piłkarskiemu.
Jakoś tak się porobiło, że w
ostatnim czasie najgłośniej jest o książkach skandalizujących. Jeśli ktoś,
mówiąc kolokwialnie, „dowali” paru osobom, niemal obnaży się przed
czytelnikiem, zdradzając we wspomnieniach intymne szczegóły ze swojego życia
prywatnego, ludzie chętniej po taką pozycję sięgną. Wiadomo, sensacja dobrze
się sprzedaje, ale jeśli liczycie, że biografia Antoniego Piechniczka taka
będzie, grubo się mylicie. To w żadnym wypadku nie jest publikacja nastawiona
na tanią sensację. Najlepszym przykładem jest opis meczu z ZSRR w eliminacjach
mistrzostw Europy 1984, a w zasadzie tego, co działo się po spotkaniu.
Selekcjoner polskiej kadry wspomina, że po ostatnim gwizdku popijał koniaczek z Henrykiem Celakiem i Dariuszem Szpakowskim, ale po północy
zdecydował się zrobić obchód po pokojach piłkarzy. W jednym z łóżek zastał
reprezentanta zabawiającego się z blondynką, która wcześniej kręciła się wokół
drużyny. I tutaj ciekawostka – trener nie zdradza nazwiska delikwenta,
informuje tylko, że kazał damie się ubrać i opuścić hotel. Tyle.
Już widzę te nagłówki gazet i
główne strony portali, gdyby Piechniczek podał nazwisko „bohatera” tamtego
wieczoru, a okazał by się nim któryś ze znanych piłkarzy (a przecież
niewykluczone, że tak właśnie było). Z pewnością przysłużyłoby się to promocji
książki, ale nie byłoby w stylu szkoleniowca. Ta sytuacja chyba najlepiej
określa charakter biografii. To przede wszystkim opowieść o futbolu, dopiero
później o prywatnej stronie życia byłego selekcjonera. Najlepiej świadczy o tym
fakt, że książkę rozpoczyna rozdział poświęcony mundialowi w Hiszpanii. Wiadomo,
to największy sukces w trenerskiej karierze Pana Antoniego, więc wydaje się to
całkiem zrozumiałe. Gdybyśmy jednak nie znali tytułu i zaczęli lekturę,
moglibyśmy pomyśleć, że to wcale nie jest biografia Piechniczka. Bo też długimi
fragmentami „Piechniczek. Tego nie wie nikt” jest po prostu książką piłkarską,
w której wiodącą rolę odgrywa jeden z najwybitniejszych trenerów w historii.
Autorzy nie skupiają się wyłącznie na głównym bohaterze, dzięki czemu ich
dzieło aspiruje do miana czegoś więcej niż tylko prostej biografii jednej
postaci.
czwartek, 28 stycznia 2016
Minuta warta 10 euro, 'Ana' Lewandowska i cygaro w Le Scandale. Kulisy wizyty Thomasa Morgensterna w Polsce
To było jedno z największych wyzwań w mojej zawodowej karierze! Thomas Morgenstern – ośmiokrotny mistrz świata, trzykrotny mistrz olimpijski i
dwukrotny zdobywca Kryształowej Kuli – zawitał do Polski, by promować swoją książkę
„Moja walka o każdy metr” wydaną 13 stycznia przez Wydawnictwo SQN. Mimo że spędził nad Wisłą zaledwie 48 godzin, zdążył
spotkać się z tysiącami fanów w Warszawie i w Zakopanem, podpisać kilkaset
książek i zdjęć oraz udzielić kilkunastu wywiadów. Organizacja jego przyjazdu nie była zadaniem łatwym, ale najważniejsze, że nasi gości wrócili do Austrii zadowoleni.
Do wizyty Morgiego
przygotowywaliśmy się w wydawnictwie od dłuższego czasu. I od początku wiedzieliśmy, że nie
będą to zwykłe odwiedziny. A przekonaliśmy się o tym, gdy kilkanaście dni przed
przyjazdem agent Thomasa, Hans Gschwendtner, poinformował nas, że skoczek
poważnie zastanawia się nad przylotem do Polski… własnym śmigłowcem! Ekstrawagancja?
Niekoniecznie. Chyba każdy z nas, posiadając takie cacko, chciałby jak
najczęściej z niego korzystać. Morgenstern też miał taki zamiar, ale nie
wiadomo było, czy na lot śmigłowcem pozwoli pogoda. Decyzja miała zapaść w
ostatniej chwili. Czekaliśmy więc w napięciu. We wtorek dowiedzieliśmy się, że
na 99% się uda. Kiedy w piątek o 9.19 agent Thomasa napisał: „We are in time”,
wiedzieliśmy, że się zaczęło. Za kilka godzin mieliśmy się spotkać z legendą
skoków narciarskich.
Piątek, 22 stycznia, godzina 12.35
Na lotnisku Babice stawiamy się we trójkę: ja, Szymon oraz Michał Jeziorny, który podczas wizyty będzie pełnić rolę
tłumacza (przynajmniej oficjalnie, bo sprawdzi się też idealnie w roli spikera,
kierowcy i… ochroniarza!). Kiedy przejeżdżamy wzdłuż płotu okalającego
lądowisko, zauważamy śmigłowiec z flagą Austrii. Dosłownie przed chwilą Thomas
szczęśliwie wylądował. Podjeżdżamy pod wieżę lotów, z bagażnika wyciągamy
książki i czekamy. Próbujemy się dowiedzieć, w jaki sposób pasażerowie dotrą do
wyjścia – obsługa lotniska każe nam czekać. Po kilku chwilach przyjeżdża agent
Hans Gschwendtner z bagażami. Za moment dołączają do niego piloci: Stefan Seer
oraz oczywiście Thomas Morgenstern. Uśmiechnięty, wyraźnie zadowolony, wita się
z nami niemal czystą polszczyzną: „Cześć!”. Uścisk dłoni, pierwsze zdjęcie z
książką, które za chwile obiegnie media społecznościowe, i możemy ruszać w
trasę. Misja „Warszawa” rozpoczęta!
Subskrybuj:
Posty (Atom)