Zapewne znacie powiedzenie: „O wszystkim, czyli o niczym”. Maja
Włoszczowska we wspomnieniach zatytułowanych „(Sz)koła życia” poruszyła
praktycznie każdy aspekt swojej kariery, ale zrobiła to na tyle umiejętnie, że
nie można jej zarzucić nudziarstwa. Autobiografia polskiej sportsmenki to
bardzo dobra lektura, przede wszystkim dlatego, że to, co opisuje autorka, jest jej
wielką pasją.
Przed sięgnięciem po wspomnienia
mistrzyni kolarstwa górskiego miałem duże oczekiwania. O książce Włoszczowskiej
słyszałem wiele dobrego, więc zasiadałem do niej z nadzieją na pasjonującą
podróż przez życie niezłomnej sportsmenki, której historii nie znałem zbyt
dobrze. To już samo w sobie było fascynujące, gdyż czytanie książki napisanej
przez kogoś, kto bardzo często staje się bohaterem relacji prasowych, nigdy nie
będzie szansą na odkrycie wielu ciekawych rzeczy. W przypadku polskiej
sportsmenki było dokładnie odwrotnie – słyszałem wprawdzie o jej największym
sukcesach i pechowej kontuzji przed igrzyskami olimpijskimi w Londynie, ale o
jej drodze do sławy i dyscyplinie, którą uprawia, nie wiedziałem zbyt wiele.
Jeżeli chodzi o te kwestie, pozycja „(Sz)koła życia” okazała się bardzo
pożyteczna, choć uczciwie trzeba przyznać, że nie wszystkie jej fragmenty
zainteresują kolarskiego laika.
Makabryczny prolog
Zaczyna się mało przyjemnie.
Pierwszy rozdział książki to bowiem opis okoliczności wypadku, któremu Maja
Włoszczowska uległa w 2012 roku we włoskim Livigno. To właśnie tam,
przygotowując się do igrzysk olimpijskim w Londynie, doznała paskudnego
złamania nogi, które pogrzebało jej szanse na udział w najważniejszej imprezie
czterolecia. Autorka bardzo dokładnie opisuje, jak doszło do wypadku i jak wielki
ból towarzyszył jej w tamtym momencie. Słownemu opisowi towarzyszą zdjęcia
złamanej niemal pod kątem dziewięćdziesięciu stopni nogi, co pozwala
czytelnikowi uzmysłowić sobie, co Polka musiała odczuwać. Zdecydowanie nie są
to fotografie dla ludzi o słabych nerwach, a i samą narrację autorki czyta się
z grymasem bólu na twarzy. Już od pierwszych stron przekonujemy się, że książka
nie będzie lekką opowieścią o sielankowym życiu, ale prawdziwą lekturą, którą
można scharakteryzować za pomocą trzech słów: krew, pot i łzy.
Trzeba przyznać, że prolog,
będący tak naprawdę pierwszym rozdziałem, świetnie wprowadza do tego, co
czytelnik może znaleźć na kolejnych stronach. Włoszczowska przedstawia w swoich
wspomnieniach blaski i cienie bycia zawodowym sportowcem, ale jednocześnie
wszystko opisuje z prawdziwą pasją i wręcz kronikarską dokładnością. Najlepiej
świadczy o tym fakt, że jedną z pierwszych rzeczy, które Polka zrobiła po wypadku,
jeszcze w lesie, kiedy wyła z bólu i czekała na pomoc, była prośba o telefon,
którym… mogłaby zrobić zdjęcie złamanej nogi! Niektórych może to szokować, ale
kto przeczyta pozycję „(Sz)koła życia” przekona się, że polska kolarka taka
właśnie jest. Każde wydarzenie w swoim życiu traktuje wyjątkowo, każde
doświadczenie staje się dla niej źródłem nauki na przyszłość. Tak jak wypadek i
żmudna rehabilitacja opisywane w pierwszym rozdziale, które sprawiły, że
Włoszczowska wróciła jeszcze silniejsza i już w premierowym sezonie po kontuzji
odniosła wielkie sukcesy, z wicemistrzostwem świata na czele.
Błyskawiczna kariera
Na kolejnych stronach
autobiografii autorka cofa się do swojego dzieciństwa, przedstawiają
czytelnikowi najmłodsze lata spędzone w rodzinnej Jeleniej Górze. Pisze o tym,
że była niezdarnym dzieckiem, które ciągle się przewracało albo nabijało sobie
guza, puentując to żartobliwie stwierdzeniem: „gdy już zaczęłam jeździć
profesjonalnie na rowerze, upadki miałem przerobione”. Włoszczowska podkreśla
także rolę matki, która zaszczepiła w niej sportowego bakcyla, od najmłodszych
lat zabierając ją wraz z bratem w góry, na narty czy w innym sposób spędzając
aktywnie czas ze swoimi dziećmi. Tak właśnie zaczęła się też przygoda z
kolarstwem górskim, która bardzo szybko przerodziła się w poważną karierę i
przyniosła pierwsze sukcesy.
Na przedstawienie swojego
sportowego rozwoju autorka poświęca kolejne strony i rozdziały. Opis drogi od
pierwszych zawodów do brązowego medalu ubiegłorocznych mistrzostw Europy kończy
się na 150. stronie. Trzeba przyznać, że do tego momentu książka jest ciekawa,
aczkolwiek z czasem przebieg kolejnych wyścigów zaczyna trochę nużyć. Kiedy
autorka opisuje coś wyjątkowego, jak zdobycie brązowego medalu szosowych
mistrzostw świata w 2001 roku czy zwycięstwo w pierwszym maratonie kolarstwa
górskiego, uwaga czytelnika jest mocno skupiona. Kiedy jednak w zawodach nie
dzieje się nic szczególnego i autorka po prostu przybliża ich przebieg, wyścigi
zaczynają się mieszać i przez lekturę brnie się z mniejszym zainteresowaniem. W
przypadku odbioru tych fragmentów sporo zależeć będzie pewnie od czytelnika –
jeśli ktoś interesuje się kolarstwem górskim, opisy zawodów czytał będzie z
wypiekami na twarzy. Jeśli nie – niekoniecznie będzie nimi zafascynowany.
Trening, dieta, podróże…
Mimo że przebieg swojej kariery
Maja Włoszczowska zmieściła na 150 stronach, jej autobiografia jest znacznie
obszerniejsza, gdyż liczy dokładnie 400 stron. Co takiego autorka zawarła więc
w kolejnych rozdziałach? Postanowiła opowiedzieć o właściwie każdym aspekcie
swojego życia i dyscypliny, którą uprawia. Pierwsze tematyczne rozdziały, czyli
części poświęcone doborowi odpowiedniego roweru i treningu, przeznaczone są
raczej dla tych, którzy swoją przyszłość wiążą z kolarstwem. Zawierają wiele
praktycznych porad, szczegółów technicznych dotyczących sprzętu oraz wytyczne,
jak trenować powinien zawodowy sportowiec. Przyznam szczerze, że dla mnie,
czyli osoby, która na rowerze jeździ tylko rekreacyjnie, było to najsłabsze rozdziały. Nie wątpię jednak, że przyszłym kolarzom górskim informacje w nich
zawarte na pewno się przydadzą. Po lekturze tych fragmentów trochę obawiałem
się, czy uda mi się dotrzeć do końca książki, ale zupełnie niepotrzebnie.
Dalej jest bowiem tylko
ciekawiej. Włoszczowska opowiada o technice jazdy na rowerze, co nawet dla
amatora lubiącego od czasu do czasu leśne wycieczki jest bardzo ciekawe. Później
opisuje, jak wygląda życie zawodowego sportowca, charakteryzuje swoją dietę
(kapitalna porada: „mniej żreć, więcej ćwiczyć” – zapamiętam!), pisze o
istocie psychiki w sporcie, wpływie stresu i presji, swoich życiowych wyborach
(chociażby ukończeniu trudnych studiów dziennych na Politechnice Wrocławskiej),
podróżach po świecie, badaniach dopingowych czy nawet znaczeniu marketingu w
karierze sportowca (sic!), co jawi się jako zupełne novum, jeśli chodzi o
biografie sportowców. Spektrum tematów poruszonych w pozycji „(Sz)koła życia”
jest więc bardzo szerokie i wskazuje na coś, co do czego nikt nie powinien mieć
po lekturze książki wątpliwości – Maja Włoszczowska to bardzo mądra kobieta,
zrywająca ze stereotypem sportowca niegrzeszącego inteligencją. Jej wspomnienia
są tego najlepszym dowodem.
Autorka w stu procentach
Podsumowując, trzeba przyznać, że
„(Sz)koła życia” to niezwykle wartościowa lektura, która zainteresuje każdego,
nawet osoby nieszczególnie interesujące się sportem. Choć niektóre fragmenty
pisane były z myślą o osobach wiążących swoją karierę zawodową z kolarstwem i
zawierają bardzo wiele szczegółów dotyczących tej dyscypliny, w ostatecznym
rozrachunku jest ich niewiele, więc przeciętny czytelnik, jak ja, nie powinien
się długo nudzić. Plusem wspomnień polskiej sportsmenki jest niewątpliwie
autentyczność – czytając tę pozycją ma się pewność, że srebrna medalistka z
Pekinu faktycznie siadła przy komputerze i samodzielnie coś napisała, a współautor,
w tym wypadku dziennikarz Julian Obrocki, nie odwalił za nią całej roboty. Nie
jest to biografia skandaliczna, ale nie jest też zbyt grzeczna. To po prostu ciekawie
przedstawiona historia wielkiej pasjonatki kolarstwa, która swoją pasją potrafi
zarażać innych. Aż chce się wyjść i wsiąść na rower!
CZYTAJ TAKŻE:
Słyszałam o tej książce, będę ją musiała kiedyś w końcu przeczytać
OdpowiedzUsuń