środa, 16 marca 2016

„60 lat minęło”… Minęła też Gwardia

Skończyłem właśnie czytać książkę o Gwardii Warszawa w europejskich pucharach. Publikacja jak to pozycja historyczna – fajnie udokumentowane występy klubu, zestawienie gier, składów, opisy okoliczności kolejnych spotkań, czyli coś dla najbardziej zagorzałych fanów historii futbolu. Najbardziej poruszający i dający do myślenia był jednak ostatni rozdział, mówiący o upadku zasłużonego klubu. Niby historia jakich wiele, ale za każdym razem, kiedy dowiaduję się o takich losach, serce się kraje.

Władysław Żmuda, Dariusz Dziekanowski, Stanisław Terlecki, Dariusz Wdowczyk, Jan Małkiewicz, Bohdan Masztaler, Joachim Marx, Ryszard Szymczak. To tylko niektórzy z piłkarzy, którzy reprezentowali przed laty barwy warszawskiej Gwardii. Gdyby dodać do tego trenerów Kazimierza Górskiego i Ryszarda Koncewicza, mamy kawał historii polskiej piłki. Historii odległej, niemal już zapomnianej i niestety bez szans na reanimację. Bo jak słusznie zauważają autorzy publikacji „60 lat minęło, czyli Gwardia Warszawa w europejskich pucharach”, klub „zbliża się do swojego nieuchronnego końca”, „jest dziś na krawędzi upadku, a jego dni wydają się policzone”. Książka Michała Hasika, Przemysława Popka i Mariusza Świeczyńskiego, mimo że ciekawa, nie ma szans dotarcia do szerszej publiczności. To propozycja dla garstki osób zakochanych w historii sportu, którzy, w przeciwieństwie do większości kibiców, nie zapomnieli o bohaterach sprzed lat. Dobrze, że powstała, bo chociaż w ten sposób pamięć po Gwardii zostanie w jakiś sposób zachowana.

Pierwsi dzięki „The Blues”
Debatując nad pozycją polskich klubów w Europie mało kto pamięta dziś, który zespół znad Wisły zapoczątkował rywalizację w europejskich rozgrywkach. Była to właśnie Gwardia, a historia ich pierwszego występu w Pucharze Europejskich Mistrzów Krajowych jest dosyć niezwykła. Kiedy w 1955 roku zainaugurowano rozgrywki, dziś, pod zupełnie nową nazwą (Liga Mistrzów) i formułą, popularne na całym świecie, wytypowano do udziału w nich 16 zespołów. Jeden z nich, Chelsea, odmówił jednak przystąpienia do rywalizacji, co pozwoliło ich przeciwnikowi, szwedzkiemu Djurgardens IF, wybrać lub zasugerować nowego rywala. Kandydatów było trzech: mistrz Luksemburga (nazwę pominę), Sparta Praga (wtedy pod inną nazwą) oraz warszawska Gwardia. Jak podkreślają autorzy książki, do dziś nie jest jasne, dlaczego to właśnie milicyjny klub ze stolicy był brany pod uwagę. Mistrzem Polski była Polonia Bytom, ligowej tabeli przewodził Włókniarz Łódź i choć Gwardia była aktualnym zdobywcą Pucharu Polski, to oficjalnie wyczynu tego dokonał drugi zespół. Hasik, Popek i Świerczyński utrzymują, że być może wewnętrzną decyzją związku PZPN wytypował właśnie warszawian, być może decyzja miała charakter polityczny, bo w końcu Gwardia była klubem resortowym. Tak czy inaczej, dzięki niesamowitemu zbiegowi okoliczności, „Gwardziści” przeszli do historii jako pierwsza drużyna z Polski, która zasmakowała pucharowej rywalizacji.

Premierowa przygoda z Pucharem Mistrzów nie trwała jednak zbyt długo. Już pierwszy rywal okazał się dla Gwardii zbyt silny. Mecz w Szwecji zakończył się wprawdzie bezbramkowym remisem, co było całkiem dobrym rezultatem, ale w rewanżu klub znad Wisły poległ 1:4. Wynik miał zresztą znaczenie drugorzędne, bowiem nawet w przypadku wygranej do kolejnej rundy awansowałby Djurgardens IF. Dlaczego? Ano dlatego, że w pierwszym spotkaniu w barwach Gwardii wystąpił nieuprawniony zawodnik. Brzmi znajomo, prawda? Podobną nieudolnością wykazała się prawie 60 lat później warszawska Legia, zamykający sobie tym samym drogę do upragnionej Ligi Mistrzów. W 1955 roku sytuacja była nieco inna, gdyż rywal polskiego zespołu rywalizację rozstrzygnął na swoją korzyść na boisku, więc protestu nie złożył. Początek przygody naszego futbolu z Europą nie był zbyt udany zarówno pod względem sportowym, jak i formalnym. Być może właśnie wtedy rzucona została klątwa, która do dziś kładzie się cieniem na występach naszych klubów w europejskich pucharach…

Kronika porażek i niewykorzystanych szans
Kolejne występy Gwardii w Europie miały w sobie coś z fatalizmu. Kiedy bowiem zespół z Warszawy stawał przed realną szansą awansu i osiągnięcia czegoś więcej niż faza grupowa Pucharu Lata, zazwyczaj przegrywał okazji na przechylenie szali zwycięstwa na swoją korzyść. Wyjątkami była rywalizacja ze stawianymi w roli faworyta Ferencvarosi TC Budapest i Bologną FC w latach 70., kiedy „Gwardziści” po zaciętych bojach wywalczali awans. W sezonie 1973/74 byli nawet bliscy wyeliminowania z Pucharu UEFA ostatecznego zdobywcy trofeum, Feyenoordu Rotterdam. Zabrakło wprawdzie jednej bramki, ale to były zdecydowanie najbardziej tłuste lata w historii występów Gwardii w Europie. Wcześniej i później piłkarze ze stolicy raczej rozczarowywali lub zwyczajnie mieli pecha, co skrzętnie odnotowują na kartach książki autorzy pozycji „60 lat minęło, czyli Gwardia Warszawa w europejskich pucharach”.

Tak było chociażby podczas drugiego startu milicyjnego klubu w rozgrywkach Pucharu Mistrzów. Sezon 1957/58 okazał się bardzo pechowy. Najpierw „Gwardziści” wygrali u siebie z niemieckim S.C. Wismut Karl-Marx-Stadt 3:1. Jadąc na rewanż, zostali jednak… zawróceni z dworca w Poznaniu. Mimo że byli już w drodze, rywal wysłał telex informujący, że chce przełożyć termin meczu. UEFA nie przyznała Gwardii walkoweru i rewanż odbył się w innym terminie. Polacy przegrali… 1:3, a więc do rozstrzygnięcia potrzebny był dodatkowy mecz. W trzecim spotkaniu warszawianie długo prowadzili 1:0, ale stracili gola w 90. minucie. W dogrywce, dokładnie w 98. minucie, mecz został przerwany z powodu ciemności. Według regulaminu trzeba było go dokończyć w innym dniu, ale oba zespoły zadecydowały, że rozstrzygnięcie trzeba powierzyć losowi. Rzucano więc monetą… trzy razy! Podczas pierwszych dwóch prób moneta spadała ze stołu i nie dało się rozstrzygnąć rywalizacji. Nie trzeba wyjaśniać, czyja strona wypadła podczas trzeciego rzutu… Czyż nie jest to fascynująca historia?

Ku pokrzepieniu serc
Wiele podobnych wydarzeń opisują w książce autorzy. Ich opowieść prowadzona jest według określonego schematu – każdemu sezonowi z występami Gwardii w pucharach poświęcają dokładnie jeden rozdział. Zaczynają od opisu sezonu poprzedzającego start w Europie, czyli tego, jak drużyna spisała się w lidze, a następnie nakreślają krótko przebieg rywalizacji z klubami zza granicy. Cytują prasę, przybliżając czytelnikowi punkt widzenia ówczesnych dziennikarzy. Mało jest własnych źródeł osobowych, czyli po prostu wspomnień piłkarzy i to zaliczyć trzeba na minus. Jak na pozycję historyczną rzeczy „do poczytania” jest jednak całkiem sporo, a ciekawostki do każdego meczu z pewnością uatrakcyjniają tekst. Szczególnie, że są to szalenie intrygujące historie, jak kilka faktów przetoczonych przeze mnie wcześniej. Dla fanów piłki sprzed lat – fajna sprawa! Całość okraszona jest oczywiście kompletem wyników i składami zespołów oraz krótką charakterystyką rywali (historia, największe sukcesy, wyniki w rywalizacji z polskimi drużynami w Europie). Na końcu znalazło się jeszcze podsumowanie występów Gwardii w lidze i Pucharze Polski.

Trzeba przyznać, że książka Michała Hasika, Przemysława Popka i Mariusza Świerczyńskiego to ciekawa i wartościowa propozycja dla wszystkich fanów historii futbolu. Nie jest to opowieść z happy endem, raczej smutna konstatacja nad losami zasłużonej drużyny, która dziś tuła się (dosłownie) po niższych ligach i boiskach całej Warszawy, a nawet okolic, nie dysponując własnym boiskiem. Tak jak napisałem na wstępie, nie jest to publikacja, która może dotrzeć do szerokiego grona odbiorców, ale mam nadzieję, że wąski krąg piłkarskich fanatyków ją doceni. Trzeba pogratulować autorom, że w ten sposób, niemal bez wsparcia kogokolwiek (akcja zbierania środków na wydanie książki zakończyła się klapą, co niezwykle smutne), zdążyli upamiętnić dzieje pierwszego polskiego zespołu w europejskich pucharach, wydając książkę „ku pokrzepieniu serc”. Szkoda tylko, że w tej historii o szczęśliwy finał będzie niezwykle trudno…

CZYTAJ TAKŻE:

19 komentarzy:

  1. Czytałem i naprawdę bardzo spodobała mi się ta książka. Do tego stopnia, że po twojej recenzji chyba sięgnę po raz kolejny po tę książkę, tylko z innym nastawieniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ciekawe, ja rzadko wracam do książek. Chyba że chodzi o fragmenty, to tak. Ale żeby przeczytać całą od nowa? Dawno mi się nie zdarzyło. Podziwiam! ;)

      Usuń
  2. Tak, happy endu tam nie było, ale książka bardzo skłania do refleksji. Ja również poczułem chęć spojrzenia na książkę z innej perspektywy, ale na razie się wstrzymam, bo nie lubię czytania dwa razy tego samego. Ale kto wie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też za tym nie przepadam, bo wiem, że w kolejce czekają inne ciekawe lektury. ;) Może kiedyś?

      Usuń
  3. Po takiej recenzji chętnie przeczytam. Podchodzę trochę niechętnie do takiej literatury, a bardzo lubię czytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka raczej tylko dla fanów piłki i to tej sprzed lat, ale warto przeczytać. Fajnie, że ktoś jeszcze stara się dbać o pamięć zasłużonych klubów!

      Usuń
    2. Jeżeli ktoś kiedyś się interesował, a teraz niekoniecznie to i tak byłby to fajny prezent na urodziny :)

      Usuń
  4. A ja lubię tego typu książki, więc z przyjemnością po nią sięgnę :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Skoro tak wszyscy polecają, to i ja po nią sięgnę.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo ciekawy wpis, ale komentarze też niczego sobie. Ja nigdy nie wracam do książek, które już przeczytałem, więc osobiście podziwiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Książka jest mega, dopiero co skończyłem ją czytać

    OdpowiedzUsuń
  8. Możemy liczyć na jakiś post przed Wielkanocą?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Postaram się coś wrzucić, ale niczego nie obiecuję. ;)

      Usuń
  9. Nie jestem wielkim fanem piłki nożnej, ale książkę czytało mi się bardzo lekko.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ludzie, dajcie mu odetchnąć, nie rozdwoi się :D

    OdpowiedzUsuń
  11. Hm, ciekawe. I po recenzji, i po komentarzach, chyba po tę książkę sięgnę.

    OdpowiedzUsuń
  12. Wydaje mi się, że to ciekawa pozycja. Przekonam się na własnej skórze.

    OdpowiedzUsuń