Gorączka Euro 2016 sięga zenitu! Wkrótce na rynku pojawi się książka z... przepisami reprezentantów Polski! Nie, nie przepisami na sukces, a na ulubione potrawy: jajecznica a'la Lewandowski, krem a'la Krychowiak czy zupa Piszczka? Oby tylko się nie okazało, że całe to kulinarne zawirowanie doprowadzi do niestrawności... Ale na razie cieszmy się atmosferą zbliżających się mistrzostw Europy. Gdyby mierzyć społeczny optymizm, medal mielibyśmy już w kieszeni!
wtorek, 26 kwietnia 2016
niedziela, 24 kwietnia 2016
Kopalnia w Krakowie! Relacja ze spotkania autorskiego
Ekipa „Kopalni” w Krakowie
stawiła się w składzie: Piotr Żelazny ("Rzeczpospolita", założyciel
magazynu), Michał Okoński ("Tygodnik Powszechny"), Rafał Stec
("Gazeta Wyborcza", sport.pl), Magdalena Żywicka (FCBarca.com,
"Ole Magazyn"), Michał Szadkowski ("Gazeta Wyborcza",
sport.pl), Paweł Czado ("Gazeta Wyborcza", sport.pl) oraz Michał
Trela ("Sport", "Przegląd Sportowy"). Ich wizyta związana
była z niedawną premierą trzeciego numeru magazynu, który od początku istnienia
zbiera znakomite recenzje i wyznacza nowe standardy w dziedzinie literatury
sportowej. W tym roku byłem na miejscu zdarzeń z kamerą, więc zamiast fotorelacji jak przed dwoma laty (relację z poprzedniego krakowskiego spotkania z autorami "Kopalni" możecie znaleźć tutaj), zobaczcie film, który nagrałem:
piątek, 22 kwietnia 2016
Kwietniowe premiery (cz. 2)
Tyle się dzieje, że głowa mała! Książka za książką, zapowiedź za
zapowiedzią, nóżka za nóżką, prawy… to znaczy Lewy do Lewego. Bo o Robercie
Lewandowskim w najbliższym czasie dowiemy się wszystkiego. Na początek, jeszcze
w kwietniu, dwie książeczki, a potem, już w maju, kolejne. A do tego kilka
innych publikacji, z których spoglądał będzie na nas nasz napastnik. Na
szczęście wśród kwietniowych premier znajdzie się też coś dla fanów innych
dyscyplin. Uff…
Zaczynamy właśnie od pozycji, na
okładce której Lewego nie uświadczymy. „Kilian Jornet. Niewidzialne granice”.
To tytuł książki, która co prawda już jest w księgarniach, ale pominąłem ją w
poprzednim wpisie, więc trzeba nadrobić zaległości. Swoją premierę miała ona 13
kwietnia i w zrozumieniu, czego dotyczy, kluczowa jest postać autora, a zarazem
głównego bohatera. Jornet to Katalończyk, ale wcale nie gra w FC Barcelonie,
jak mogłoby się wydawać, tylko biega po górach. No, nie tylko biega, bo też
się po nich wspina i jeździ na rowerze, a wszystko to („bo ciebie kocham!”)
niezależnie od pory roku. Potrafi na przykład wybrać się w najodleglejsze
szczyty Nepalu zimą, by tam szukać spokoju i równowagi po tym, jak podczas
jednej z górskich wędrówek stracił przyjaciela. O tym mniej więcej traktuje
najnowsza książka Kiliana, do której nie trzeba będzie przekonywać tych, którzy
przeczytali „Biec albo umrzeć”. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że Jornet debiut
literacki ma już za sobą i nawet przyszło mi opisywać go na blogu. Tutaj recenzja pierwszej książki, a nową
wydawca, czyli firma SQN, zapowiada następująco: „Kilian Jornet w
przejmujący i szczery sposób zachęca nas do wyruszenia w daleką podróż i
pokonania niewidzialnych granic, które oddzielają smutek od szczęścia i życie
od śmierci”. Wydaje się więc, że wspomnienia Katalończyka tym razem przybiorą
wręcz mistyczny charakter, ale książki jeszcze nie czytałem, więc się nie
wypowiem. Mogę za to podpowiedzieć, że liczy 248 stron, a jej tłumaczeniem
zajęła się niezmordowana Barbara Bardadyn. Na okładce publikacji stoi 39,90 zł,
ale w księgarni LaBotiga z kodem KSKILIAN25 zamówicie tę pozycję z 25% rabatem, czyli prawie dychę
taniej (29,93 zł). A, byłbym zapomniał. Jak już zamówicie książkę, koniecznie weźcie
udział w konkursie, bo możecie zgarnąć wartościowe nagrody: zegarek (nie, nie
Rolexa, ale też jest drogi), buty (Salomony, panie!) lub jedzenie w proszku
(też spoko). Szczegóły tutaj: www.wsqn.pl/niewidzialnegranice.
wtorek, 19 kwietnia 2016
Podsumowanie tygodnia #006
Też cieszycie się na Euro 2016? Trudno ukryć, że w wydawnictwach zapanowało istne szaleństwo - każda firma chce przed turniejem zaserwować czytelnikom coś ciekawego o piłce. Między innymi temu zjawisku poświęcone jest najnowsze podsumowanie tygodnia. Ale nie tylko! Dowiecie się też, ile autografów musiał złożyć na swoich książkach Krzysztof Stanowski, przekonacie się, gdzie warto wybrać się w najbliższy czwartek, a także poznacie tajemne na razie plany wydawnictw dotyczące piłkarskich biografii. Zapraszam do obejrzenia nowego odcinka Książki Sportowe TV!
wtorek, 12 kwietnia 2016
Wielkopolska piłka
Była Łódź, była Galicja i było Wybrzeże. Teraz nadszedł czas na
Wielkopolskę, a konkretnie historię futbolu w tym regionie. Pod koniec maja
ukaże się książka Jarosława Owsiańskiego „Rozgrywki piłkarskie w Wielkopolsce
do roku 1919”. Będzie to czwarty tom serii Historia Sportu, czyli cyklu
stworzonego jakiś czas temu przez Piotra Chomickiego i Leszka Śledzionę.
Dotychczas w cyklu publikacji o
dziejach piłki w Polsce ukazały się trzy pozycje: „Rozgrywki piłkarskie w Łodzi
1910-1919” (tom 1), „Rozgrywki piłkarskie w Galicji do roku 1914” (tom 3) oraz „Piłkarskie
dzieje Wybrzeża 1991-2005” (tom 5). Patronat medialny nad każdą z nich objął
blog Książki Sportowe. Nie inaczej będzie z najnowszą książką, która ma liczyć
270 stron. Co tym razem znajdziemy w
środku? Autorzy obszernie przedstawiają zbliżającą się premierę:
Publikacja przedstawia genezę piłkarstwa niemieckiego w Wielkopolsce i obejmuje zarazem wnikliwy opis rozwoju polskiego ruchu klubowego oraz przebiegu rozgrywek piłkarskich na tym terenie. Sporo miejsca zajmuje opis udziału wielkopolskich sportowców w działaniach militarnych w ramach I wojny światowej, powstania wielkopolskiego i wojny polsko-bolszewickiej. W części dokumentacyjnej można zapoznać się z wynikami meczów i składami drużyn w ramach rozgrywek mistrzowskich zarówno niemieckich, jak i polskich. Informacje o wszystkich znanych drużynach obu narodowości ujęte są w szczegółowych notkach klubowych. Autor przybliżył także sylwetki bohaterów sportowych z tamtych lat zaprezentowanych w formie prawie 50 biogramów. Całość uzupełnia bogaty materiał ikonograficzny, w postaci wielu niepublikowanych dotąd zdjęć wraz z identyfikacją postaci, a także ówcześnie używanych logotypów i stempli. Nie zabrakło też oryginalnych dokumentów.
czwartek, 7 kwietnia 2016
Kwietniowe premiery (cz. 1)
Kwiecień plecień i te sprawy. No i trochę poprzeplatał, bo nie tylko o
piłce poczytamy w tym miesiącu, ale też o żużlu i igrzyskach. Dobre i to, bo o
ile fani futbolu powodów do narzekań nie mają żadnych, sympatycy innych
dyscyplin na półki w księgarniach mogą spoglądać z utęsknieniem. Kiedy to się
zmieni? Na pewno nie przed Euro 2016, bo cały kraj po raz kolejny dostał
futbolowej gorączki (czytaj: pierdolca) i dzień bez 20 informacji o Lewym i 32
o reprezentacji okazuje się stracony. Przed mistrzostwami fala piłkarskich
lektur nas zaleje i wyłowienie z tej rzeki niepiłkarskiego szczupaka będzie
sztuką nie lada.
Ale prezentację kwietniowych
nowości zaczynamy przewrotnie właśnie od takiej „złotej rybki”, czyli publikacji żużlowej.
Od czasu do czasu ukazują się u nas pozycje poświęcone speedwayowi, ale
powiedzmy sobie szczerze – tylnej części ciała nie urywają. Są to głównie
książki historyczne, zawierające sporo statystyk, a nie pełnokrwiste opowieści
pełne anegdot i ciekawych opowieści. Nawet gdy w ubiegłym roku na biografię
zdecydował się Tomasz Gollob, wyszedł z tego klops (podobno, bo nie czytałem).
Teraz jednak fani żużla mogą zacierać ręce, bo oto książkę napisał Marek
Cieślak. To znaczy nie sam napisał, bo wziął sobie do pomocy Wojciecha Koerbera
z „Gazety Wrocławskiej”, ale generalnie ten zacny duet spotkał się parę razy
(nie wiadomo, czy przy czymś mocniejszym?), panowie pogadali, potem popisali,
ale czy się popisali, przekonamy się niedługo. A raczej Wy się przekonacie, bo
ja lekturę mam już za sobą i twierdzę, że warto. Nawet mimo tego, ze na żużlu
znam się mniej więcej tak samo jak Krystyna Pawłowicz na języku polskim, biografię
zatytułowaną „Pół wieku na czarno” czytałem z przyjemnością. Jest bardzo
zabawnie, jest sentymentalnie, jest interesująco, a przede wszystkim szczerze.
Anegdot w tej książce nie brakuje i trzeba pochwalić trenera za odwagę – nie
było dotychczas chyba ŻADNEGO SPORTOWCA, ciągle związanego zawodowo ze
środowiskiem, który zdecydowałby się na tak bezkompromisową opowieść. Na
miejscu fanów żużla przebierałby już nogami do 13 kwietnia, kiedy to książka zatytułowana "Pół wieku na czarno" trafi do księgarni w całym kraju.
poniedziałek, 4 kwietnia 2016
Podsumowanie tygodnia #005
Jak co tydzień zapraszam na podsumowanie minionego tygodnia w formie wideo. Tym razem mam jedna zapowiedź dla fanów biegania i wspinaczki, a także jedną premierę, która Was zaszachuje! O co chodzi? Włączajcie, dawajcie łapki w górę i, przede wszystkim, subskrybujcie kanał, by być na bieżąco.
czwartek, 31 marca 2016
Powieść Grzegorza Żurka. Bardziej „wóda” niż „bala”
Zostałem oszukany. Byłem nastawiony na kolejną powieść z futbolem jako
motywem przewodnim, a tymczasem po lekturze „Wódy i bali” okazało się, że
tytułowa „bala” była jedynie wabikiem dla ludzi zakręconych na punkcie piłki.
Ale skoro zacząłem już czytać, to dokończyłem, i muszę przyznać, że nie były to
zmarnowane godziny. Jeśli pewnej soboty poszedłem spać grubo po pierwszej, bo
bardzo chciałem poznać zakończenie, oznacza to, że autor – Grzegorz Żurek –
wywiązał się ze swojego zadania bardzo dobrze.
Trudno jednoznacznie
zakwalifikować tę publikację. Mocno zastanawiałem się, co to będzie, gdy
przeczytałem opis, nie do końca jestem w stanie określić rodzaj już po
zakończeniu lektury. Autor twierdzi, że to „postmodernistyczny memuar w starym
stylu”, czyli w dużym skrócie i uproszczeniu pamiętnik. I tak faktycznie może
się wydawać, kiedy zaczyna się czytanie. Poznajemy głównego bohatera, Grzesia,
który opowiada o swoich przygodach – grze w A-klasowej Lechii Mysłowice,
początkach przygody z futbolem, szkole, kontuzji, rodzinie… Autor na dzień
dobry raczy nas swoim charakterystycznym stylem, od pierwszej strony bawiąc się
z czytelnikiem: przekomarzając się na temat tego, jak powinien zacząć książkę,
wplatając w tekst dygresje, często zmieniając język… Czytelnik taki jak ja,
przyzwyczajony raczej do literatury faktu (czyli głównie biografii sportowców)
i jednorodnego stylu, jest zaskoczony tą dynamiką. Pojawiające się archaizmy
oraz – na drugim biegunie – odwołania do znanych z popkultury tekstów piosenek,
tytułów książek czy wyświechtanych przysłów sprawiają, że początkowo trudno
zorientować się, w co bawi się autor. Ale kiedy pozwolimy mu wciągnąć się w
jego grę, wciąga nas lektura, dzięki czemu do końca czyta się ją bardzo dobrze.
„Wszyscy jesteśmy A-klasowymi kopaczami”
Napisałem w tytule tej recenzji,
że w książce niewiele jest o piłce, ale niektóre fragmenty, właśnie te
futbolowe, zapadły mi w pamięć. Ciekawa jest na przykład teza, że piłkarskie
emocje są takie same w A-klasie, jak w Primera Division czy Premier League.
Coś w tym jest, gdy autor stwierdza: „Moje pięć sekund po strzeleniu gola jest
tak samo euforyczne jak pięć sekund Messiego”. Czytamy dalej i natrafiamy na
kolejną złotą myśl: „(…) wszystko osadzone w odpowiednio szerokim kontekście
staje się A-klasą”, a następnie mamy kilka trafnych porównań („Polska na tle
świata jest A-klasowym krajem z zapijaczonymi trenerami bez uprawnień (…)”). To
stwierdzenia, które z pewnością trafią do kogoś, kto miał jakikolwiek kontakt –
jako kibic, zawodnik, trener czy sędzia – z rzeczywistością niższych klas
rozgrywkowych. Klimat rodem z kartoflisk dominuje w „Wodzie i bali” w przypadku
opisów piłkarskich. Ten świat nie jest prezentowany w kontekście pięknych
stadionów, równo przystrzyżonej murawy i wypielęgnowanych piłkarzy, nawet w
sferze marzeń głównego bohatera. Piłka przedstawiona jest w książce na wskroś
negatywnie, a zawodnicy kojarzą się najbardziej z drugim tytułowym
rzeczownikiem: „wódą”, którą piją przed i po meczach. Zresztą nie może być
inaczej, jeśli autor na miejsce akcji wybrał rodzime Mysłowice – ośrodek, który
nigdy nie miał swojego przedstawiciela w piłkarskiej elicie.
Etykiety:
a-klasa,
clarence seedorf,
grzegorz żurek,
kartofliska,
lechia mysłowice,
memuar,
mysłowice,
pamiętnik,
powieść,
wóda i bala,
wydawnictwo oficynka
wtorek, 29 marca 2016
Czy w świąteczny weekend zostaliśmy mistrzami świata?
Jestem zdumiony. Trochę zdziwiony, a trochę przerażony. Jakieś magiczne
moce sprawiły, że w miniony weekend nasza reprezentacja mocno zyskała na
wartości. W ciągu jednego dnia, a w zasadzie dwóch godzin. Po zwycięstwie 5:0
nad Finlandią nagle wszędzie wokół zapanowała jakaś niezrozumiała dla mnie
euforia. Co najmniej jakbyśmy pokonali pięcioma bramkami Belgię, Anglię, Włochy
lub inna czołową europejską drużynę.
Nie dziwię się „niedzielnym”
kibicom. Takim, co reprezentacji kibicują od święta. Wielka Sobota, dla
większości wolna, więc pewnie mecz Polska-Finlandia oglądało wiele osób, które
na co dzień niespecjalnie interesują się piłką. One nie orientują się za dobrze,
„kto jest kto” w Europie: która drużyna jest silna, która tylko dobra, a która przeciętna.
Wielu nie zdaje sobie pewnie sprawy, że to wcale nie był mecz o punkty, a
spotkanie towarzyskie. Na nich zwycięstwo 5:0 – niezależnie od rywala – robi wrażenie.
Czy powinno na nieco bardziej świadomych kibicach? Oczywiście, że tak. W końcu
rywal nie był totalny outsiderem typu San Marino czy Gibraltar, które to
zespoły w przeszłości zdarzało się nam pokonywać wyżej, a my nie wyszliśmy na
stadion we Wrocławiu w najsilniejszym składzie. Ostatnio z Finami nie szło nam
również za dobrze (od początku lat 90. wygraliśmy tylko dwa mecze na dziewięć
prób), więc przekonujące zwycięstwo jest dobrym prognostykiem. Daleki jestem
jednak od przeceniania jego wartości.
środa, 16 marca 2016
„60 lat minęło”… Minęła też Gwardia
Skończyłem właśnie czytać książkę o Gwardii Warszawa w europejskich
pucharach. Publikacja jak to pozycja historyczna – fajnie udokumentowane
występy klubu, zestawienie gier, składów, opisy okoliczności kolejnych spotkań,
czyli coś dla najbardziej zagorzałych fanów historii futbolu. Najbardziej
poruszający i dający do myślenia był jednak ostatni rozdział, mówiący o upadku
zasłużonego klubu. Niby historia jakich wiele, ale za każdym razem, kiedy dowiaduję
się o takich losach, serce się kraje.
Władysław Żmuda, Dariusz
Dziekanowski, Stanisław Terlecki, Dariusz Wdowczyk, Jan Małkiewicz, Bohdan
Masztaler, Joachim Marx, Ryszard Szymczak. To tylko niektórzy z piłkarzy,
którzy reprezentowali przed laty barwy warszawskiej Gwardii. Gdyby dodać do
tego trenerów Kazimierza Górskiego i Ryszarda Koncewicza, mamy kawał historii
polskiej piłki. Historii odległej, niemal już zapomnianej i niestety bez szans
na reanimację. Bo jak słusznie zauważają autorzy publikacji „60 lat minęło,
czyli Gwardia Warszawa w europejskich pucharach”, klub „zbliża się do swojego
nieuchronnego końca”, „jest dziś na krawędzi upadku, a jego dni wydają się
policzone”. Książka Michała Hasika, Przemysława Popka i Mariusza Świeczyńskiego,
mimo że ciekawa, nie ma szans dotarcia do szerszej publiczności. To propozycja
dla garstki osób zakochanych w historii sportu, którzy, w przeciwieństwie do
większości kibiców, nie zapomnieli o bohaterach sprzed lat. Dobrze, że
powstała, bo chociaż w ten sposób pamięć po Gwardii zostanie w jakiś sposób
zachowana.
Pierwsi dzięki „The Blues”
Debatując nad pozycją polskich
klubów w Europie mało kto pamięta dziś, który zespół znad Wisły zapoczątkował
rywalizację w europejskich rozgrywkach. Była to właśnie Gwardia, a historia ich
pierwszego występu w Pucharze Europejskich Mistrzów Krajowych jest dosyć
niezwykła. Kiedy w 1955 roku zainaugurowano rozgrywki, dziś, pod zupełnie nową nazwą
(Liga Mistrzów) i formułą, popularne na całym świecie, wytypowano do udziału w
nich 16 zespołów. Jeden z nich, Chelsea, odmówił jednak przystąpienia do
rywalizacji, co pozwoliło ich przeciwnikowi, szwedzkiemu Djurgardens IF, wybrać
lub zasugerować nowego rywala. Kandydatów było trzech: mistrz Luksemburga
(nazwę pominę), Sparta Praga (wtedy pod inną nazwą) oraz warszawska Gwardia.
Jak podkreślają autorzy książki, do dziś nie jest jasne, dlaczego to właśnie
milicyjny klub ze stolicy był brany pod uwagę. Mistrzem Polski była Polonia
Bytom, ligowej tabeli przewodził Włókniarz Łódź i choć Gwardia była aktualnym
zdobywcą Pucharu Polski, to oficjalnie wyczynu tego dokonał drugi zespół.
Hasik, Popek i Świerczyński utrzymują, że być może wewnętrzną decyzją związku
PZPN wytypował właśnie warszawian, być może decyzja miała charakter polityczny,
bo w końcu Gwardia była klubem resortowym. Tak czy inaczej, dzięki
niesamowitemu zbiegowi okoliczności, „Gwardziści” przeszli do historii jako
pierwsza drużyna z Polski, która zasmakowała pucharowej rywalizacji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)