Roman Kołtoń to typ człowieka, który z książkami jest za pan brat. Zbiera
je od dziecka, w swoim autorskim dorobku ma kilka pozycji dotyczących futbolu,
ale lubi także spędzić wieczór z dobrą lekturą, niekoniecznie sportową, w ręku.
Dość powiedzieć, że jego domowa kolekcja liczy obecnie kilkaset piłkarskich
publikacji, wśród których znaleźć można prawdziwe perełki. W wywiadzie dla
bloga dziennikarz stacji Polsat Sport opowiada o napisanych przez siebie
książkach, zdradza swoje literackie plany i marzenia, a także poleca wartościowe
pozycje.
- Pod koniec czerwca do księgarni trafiła najnowsza z pańskich książek
– biografia „Deyna, czyli obcy”. Nie ukrywa Pan, że powstała ona nieco
przypadkowo. Jak to dokładnie wyglądało?
Często zastanawia mnie, jak
ludzie radzą sobie ze swoim życiem. Wpadłem więc na pomysł stworzenia książki
zatytułowanej „Mundial życia”, w której chciałem połączyć cztery postaci:
Ernesta Wilimowskiego, Kazimierza Deynę, Zbigniewa Bońka i Roberta
Lewandowskiego. Szalony pomysł? Może. Natomiast wydaje mi się, że pewne rzeczy
– ludzkie wybory, emocje, dramaty, kulisy karier – w przypadku tych piłkarzy
się powtarzają. Na przykład takie finanse – były za Wilimowskiego, są za
Lewandowskiego. Skala tych pieniędzy się zmieniła, ale one były i są obecne.
Kolejny element – walka o przywództwo czy pozycję w drużynie. Wilimowski
przeżywał to w Ruchu Hajduki Wielkie i w reprezentacji, doświadczał tego i
Deyna, i Boniek, i doświadcza tego teraz Lewandowski. Dzisiaj już wiemy, że
będzie kapitanem drużyny narodowej, ale jeszcze niedawno wszyscy debatowali,
kto powinien nim zostać. Ktoś powie, że dyskusja jest zamknięta. Ok, jest
zamknięta, ale była częścią publicznej wręcz debaty. Ile rzeczy można by
napisać na ten temat!
- Zaczął więc Pan pisać, ale nagle okazało się, że życie Deyny godne
jest osobnej publikacji.
Zacząłem prace nad Wilimowskim i
gromadziłem materiały do Bońka, ale kiedy wszedłem w materię Deyny, zdałem
sobie sprawę, że można z tego stworzyć coś więcej niż tylko część książki.
Miałem napisanych 200 tysięcy znaków o Wilimowskim, a kiedy po krótkim czasie
tyle samo udało mi się napisać o Deynie, miałem otwartych tyle wymiarów, że
zadzwoniłem do mojego redaktora Janka Grzegorczyka i przedstawiłem mu ten
pomysł. Był bardzo sceptyczny. Powiedział: „Sam Deyna? To już było, ktoś już o
nim pisał”. Odparłem: „Ale ja mam inny materiał. Dokopałem się do tego!”. Kazał
mi zadzwonić do Tadzia (Tadeusz Zysk, właściciel wydawnictwa Zysk i S-ka –
przyp. red.). Zapytałem go więc: „Tadziu, a sam Deyna?”. Odpowiedział krótko:
„Biorę”. No i zrobiliśmy to. To była ciężka praca, ale muszę przyznać, że
bardzo ciekawa.
- Od premiery poprzedniej publikacji Pana autorstwa minęło dobre siedem
lat. Z czego wynikała ta przerwa?
Dla mnie książki są pasją. Jan
Grzegorczyk, z którym bardzo często prowadzę dyskusję, powiedział mi kiedyś:
„Roman, ty za dużo czytasz. Ty musisz pisać!”. Problem w tym, że ja od dziecka
uwielbiałem czytać. Człowiek często pędzi przez ten świat, pochłania kolejne
książki, a żeby napisać coś własnego, trzeba się na chwilę zatrzymać i
przenieść się w inny wymiar. Ja i tak staram się zatrzymywać czas właśnie przez
lekturę, to mnie wzbogaca. Napisanie własnej książki wymaga natomiast pełnego
skupienia się na tej czynności, a nie zawsze da się to zrobić. Stąd tak długa
przerwa.
- Tak się złożyło, że wydanie najnowszej książki niemal zbiegło się w
czasie z premierą biografii „Deyna. Geniusz futbolu, książe nocy” Wiktora
Bołby.
Nie miałem pojęcia, że ta książka
powstaje. To jednak dobrze, że w przypadku takich postaci jest do wyboru kilka
biografii. Niech czytelnik sam je oceni, jeśli oczywiście ma na to ochotę, bo
Deyna to już trochę postać z historii. Nie uważam, żeby młodzi ludzie, nawet
żyjący futbolem, sięgnęli po moją książkę. Chciałbym, żeby tak było, natomiast
dla nich to jest taka postać z zaświatów, troszeczkę jak gladiator – może
obejrzeliby film, ale czy przeczytają książkę? Wątpię. To mi nie przeszkadza,
bo książka i tak sprzeda się na tyle, że wydawca będzie zadowolony. Miałem
ogromną satysfakcję podjęcia tego wyzwania, a biografia Bołby w żadnym wypadku
mi nie przeszkadzała.
- Wiktor Bołba jako pierwszy z autorów przedstawił prywatną stronę
życia Deyny, ale nie ukrywał, że jest wielkim fanem tego piłkarza. Pan
skorzystał za to z zagranicznych źródeł, dzięki czemu, w mojej ocenie, udało
się przedstawić zawodnika Legii z odpowiednim dystansem, co kompletnie nie
wyszło Stefanowi Szczepłkowi.
Nie chcę polemizować z
poprzednimi książkami, niech moja przemówi. Gdyby ktoś miał ochotę przeczytać
wszystkie biografie Deyny – proszę bardzo. Chciałem swoją książką rozliczyć się
z pewnymi mitami, choćby tym, że Deyna nie rozmawiał. To jest absolutnie
nieprawda i wydaje mi się, że każdy, kto weźmie do ręki moją biografię,
zobaczy, że ten Deyna uczestniczył w wielkich dyskusjach. Są frazy, których
nikt wcześniej nie przytoczył: „kończę karierę”, „nie chcę już grać dla
reprezentacji”, obrażanie się na Kazimierza Górskiego… To wszystko było w
tamtejszych, peerelowskich mediach! Objawiała się w tym wywiadach frustracja,
bo nie puścili Deyny za granicę – pozwolili wyjechać Gadosze, a jemu nie. Niezwykle
cenna okazała się też seria Grzegorza Aleksandrowicza, która ukazała się po
zwycięstwie na igrzyskach w 1972 roku. Nigdzie, w żadnej książce, nie była
wcześniej zacytowana. Skorzystałem z tego w dużym stopniu, bo uważam, że to by
się gdzieś zmarnowało. Kto wybierze się do Biblioteki Narodowej i wyciągnie
„Przegląd Sportowy” z jesieni 1972 roku? Starałem się tę serię spożytkować, bo
było tam wiele słów Deyny. Dopiero na te wszystkie wywiady, które znalazłem w
mediach tamtego okresu, nałożyłem rozmowy z ludźmi.
- Skąd pomysł na przedstawienie postaci Deyny na tle historii Franza
Beckenbauera i Johana Cruijffa?
Czasem jest tak, że myślimy
obrazami. Gdy zobaczyłem zdjęcie, na którym Deyna stoi obok Beckenbauera, Cruijffa
i sir Stanleya Rousa, pomyślałem: „Mój Boże, on był na samym szczycie!”. To był
ten gość, który stał obok futbolowych legend, a cały świat mówił, że tamci
wprawdzie są genialni, ale on też jest świetny. Później zacząłem się zastanawiać,
jak Deyna pokierował swoim życiem na ich tle. W książce jest dużo o
Beckenbauerze i Cruijffie, ale nie za dużo. Notabene było jeszcze więcej, ale
redaktor wyrzucił mi parę stron maszynopisu, żeby opowieść o tych piłkarzach
nie przytłumiła poszczególnych rozdziałów. Chciałem pokazać, czym żyli.
Chciałem też zwrócić tym uwagę na pewien paradoks – wszyscy jadą na mundial i
stają na podium, ale po czterech latach już tylko Deyna jest na mistrzostwach,
choć tamci też mogli być w Argentynie. Z różnych powodów jednak tam się nie pojawili.
- Od premiery książki minęło już kilka miesięcy. Z jakim przyjęciem się
spotkała?
Śledziłem recenzje, które
pojawiły się w różnych miejscach – w Pressie, w roczniku Encyklopedii
Piłkarskiej Fuji, „Piłce Nożnej”, na twoim blogu. Mam satysfakcję, jeśli ktoś
przeczyta książkę i przychodzi o niej podyskutować. To jest ciekawe.
Rozmawiałem z różnymi ludźmi, choćby Zbyszek Boniek bardzo szybko przeczytał
książkę. Widziałem się z nim świeżo po wydaniu tej biografii, robiłem w
Gniewinie taki reportaż o Letniej Akademii Młodych Orłów. On ma bardzo fajny
dystans do ludzi, więc kiedy dałem mu tę książkę, zapytał: „A ty w ogóle umiesz
pisać?” (śmiech). Były więc różne reakcje, ale raczej pozytywne.
- Biografia „Deyna, czyli obcy”, podobnie jak wszystkie pańskie
poprzednie książki, ukazała się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. Z jego
właścicielem łączą Pana nie tylko zawodowe relacje?
Z Tadziem Zyskiem znamy się dobre
kilkanaście lat, często spotykamy się prywatnie. Muszę natomiast przyznać, że
ratuje go Janek Grzegorczyk. Gdyby nie on, nie wiem, czy nie zmieniłbym
wydawcy, bo czasem pojawiają się różne propozycje (śmiech). Mam natomiast
wielką satysfakcję z pracy z Jankiem i to mnie u niego trzyma. Choć nie powiem,
zachwyciłem się, kiedy dostałem do ręki egzemplarz Deyny. Widać, że Tadek jest
wydawcą, który zna się na swojej robocie. Ciężko więc mi się z nim rozstać.
- Rola redaktora, w Pana przypadku stałego, który jest także pańskim
przyjacielem, jest aż tak istotna?
Ręka redakcyjna Janka jest dla
mnie bezcenna od momentu wydania naszej pierwszej książki („Prawda o
reprezentacji. Korea i nie tylko” z 2003 roku – przyp. red.). Nie robił ze mną
tylko albumu „Biało-czerwone mundiale”, bo nim akurat zajął się Marek Halberda,
taki doświadczony redaktor, którego też bardzo dobrze wspominam. Poza tym
wyjątkiem każdą książkę, którą dotychczas stworzyłem, przygotowywałem z Jankiem
Grzegorczykiem. On nigdy nic nie pisze. To mnie czasami wkurza, bo mógłby coś
dopisać, ale on tylko mówi: „To zmień, to przestaw, to mi się nie podoba, a
tutaj jeszcze dodzwoń i dopytaj” (śmiech). Trzeba przyznać, że redaktorem jest
świetnym. Rozmowa z nim otwiera mi w głowie szuflady, jego wskazówki są bardzo
cenne. Janek jest pisarzem, napisał fantastyczne książki, między innymi powieść
o księżach „Adieu. Przypadki Księdza Grosera”, która sprzedała się w liczbie
ponad 100 tys. egzemplarzy. Później stworzył kolejne pasjonujące powieści:
„Chaszcze” czy „Puszczyk”. Czyta się to jak dobry kryminał, jeśli ktoś nie miał
okazji się zapoznać – zachęcam do tego.
- Wasza pierwsza wspólna publikacja, czyli „Prawda o reprezentacji. Korea
i nie tylko” z 2003 roku, ma dla Pana szczególne znaczenie?
Spośród wszystkich moich książek ta
była dla mnie najważniejsza. Wymyśliłem ja kiedyś zimą, pół roku po mundialu.
Pomyślałem sobie: „Kurczę, tylu dziennikarzy było na tych mistrzostwach, a po
ich zakończeniu nikt nic nie napisał”. Przed turniejem pojawiło się mnóstwo
książek, zapowiedzi, specjalnych numerów magazynów, gazet. Do Korei pojechała
cała armia dziennikarzy, bo było nas tam chyba z czterdziestu, a po klęsce
kompletna cisza, nic. Zastanawiało mnie, że nikt nie podsumował takiej historii
– w końcu pojechaliśmy na mundial, a to nie zdarzało się nam wcześniej tak
często. Przez parę tygodni rozmawiałem z różnymi ludźmi, kilka miesięcy pisałem
i książka ukazała się mniej więcej rok po mundialu. Jak na zachodnie standardy
była mocno spóźniona, ale mimo wszystko sprawiła mi ogromną satysfakcję. Zawsze
chciałem coś takiego napisać, więc dla mnie to był przełom.
- Spełnienie marzeń?
Na pewno. Dziennikarz może się
realizować na różnych płaszczyznach. Nigdy nie miałem ambicji bycia
komentatorem. Ja bywam komentatorem, to jest fajne, ale zawsze mówię, że jestem
reporterem. Staram się rozmawiać z ludźmi, dotrzeć do pewnych historii,
opowiedzieć je. Można to zrobić w różny sposób – za pomocą książki, tekstu, ale
też za pomocą kamery i takie rzeczy również próbuję robić. W swoim życiu
zrobiłem dwa filmy: „Polonia Dortmund” o Błaszczykowskim, Piszczku i
Lewandowskim w drużynie Borussii, a później film o prezesie PKOl, Piotrze
Nurowskim. Chciałem pokazać portret tej postaci. Ten film zbudowała mi Otylia
Jędrzejczak, która w pierwszej scenie mówi: „Dlaczego Bóg mi to robi? Zabiera
najpierw brata, a teraz prezesa”. Walczyłem o tę setkę, nie było łatwo, ale
udało się.
- Zrobienie dobrego filmu daje satysfakcję porównywalną ze stworzeniem
książki?
Zdecydowanie tak. Stworzenie „Polonii
Dortmund” dało mi ogromną satysfakcję, tym bardziej, że presja czasu była
nieprawdopodobna. Miałem trzy dni zdjęciowe w Dortmundzie, a gdybym nie
opowiedział historii tych chłopaków poprzez wypowiedzi innych ludzi, obraz
będzie niepełny. Pomógł mi kolega z „Kickera”, więc w filmie wypowiada się
ciekawie Watzke, mimo że mieli wtedy gorący okres, bo był to koniec okna
transferowego. Miałem także załatwiony wywiad z Kloppem, ale tuż przed
konferencją. Niesamowite, ale sam Klopp zrozumiał, że nie chodzi mi o banalną
rozmowę, tylko coś więcej i powiedział, że mam przyjść po konferencji i pytać,
ile chcę. Tak zrobiłem i okazało się, że ten Klopp powiedział mi rzeczy, które
budują ten film – że Kuba jest jak Forest Gump, że Piszek jest lepszy niż Dani
Alves, a jak jeździł na Legię obserwować Lewandowskiego, to Zbyszek Boniek go
nie rozpoznawał, bo był wtedy jeszcze mało znanym trenerem. Jako dziennikarz
spełniam się więc w różnych rolach. Codzienność to program Cafe Futbol,
transmisje meczów, studio, portal, a film czy książka to takie „nadzwyczajne”
zadania do wykonania.
- Wracając do książek, w 2007 roku ukazał się kolejna książka w cyklu „Prawda
o reprezentacji”. Żałuje Pan, że nie została napisana po EURO 2008? Leo
Beekhakker jest w niej przedstawiony niczym trenerski guru, choć na
mistrzostwach Europy niczego nie zwojował.
Nie żałuję. Nadal uważam, że Leo
Beenhakker był wielkim trenerem. Oczywiście finały mistrzostw Europy były
początkiem jego końca w reprezentacji, ale ten koniec nie był jeszcze
przesądzony. Nawet dzisiaj Polsce ciężko byłoby wyjść z grupy z Niemcami,
Chorwacją i Austrią. Beenhakker źle to rozegrał, ale to nie było decydujące dla
jego historii. On w finałach EURO nie pracował już z taką intensywnością, jak
za pierwszym razem – miał inną płacę, miał dodatkowe zajęcie w Feyenoordzie,
trzymał się tej samej grupy ludzi. Można napisać dalszą część i zacząć właśnie od
finałów EURO 2008, później opisać przegrane z kretesem eliminacje do mistrzostw
świata w RPA, ale też kompromitację zwolnienia Beenhakkera przez Latę, gdzieś
tam za wozem transmisyjnym na Słowenii, krótki epizod Stefana Majewskiego i poszukiwanie
kolejnego selekcjonera z myślą o rozgrywanych u nas mistrzostwach Europy. To
jest ciekawe. Tak jak rozmawiamy, ja mógłbym od razu siąść i zacząć pisać pewne
rzeczy. Chodzą mi po głowie kolejne książki, ale człowiek musi do nich dojrzeć.
- Paweł Janas nie obraził się na Pana po premierze tej książki?
Przedstawia go Pan w niej mocno kontrastowo w stosunku do wychwalanego Leo
Beenhakkera.
Podarowałem tę książkę Pawłowi
Janasowi i wiem, że ją przeczytał. Mało tego, przyjechałem do niego potem raz
jeszcze z Jankiem Grzegorczykiem. Na szczęście nie strzelał do nas z żadnej ze
swoich licznych flint, które ma w domu (śmiech). Wręcz przeciwnie, spędziliśmy
kolejny miły wieczór. Wbrew pozorom Paweł Janas ma dystans do siebie i do
świata. On wie, że książka jest pewną kreacją autora. Czy przedstawiam go w „Prawdzie
o reprezentacji” na zasadzie kontrastu do Leo Beenhakkera? Może tak, ale nie
wiem, czy do końca świadomie. Paweł jawił mi się jako taki człowiek zamknięty w
sobie, więc starałem się go odkrywać. Podczas jednego z naszym spotkań
próbowaliśmy go wręcz z Jankiem złamać, żeby wyjawił tajemnicę słynnych powołań
na mundial. Zachowywaliśmy się niemal jak zły i dobry policjant (śmiech). Nie
udało się, bo Paweł Janasa i tak trzymał się swojej wersji. Myślę, że chciał
być niebanalny w tych powołaniach, co go ostatecznie zgubiło, bo zepsuło
atmosferę w kadrze.
- Na tych dwóch książkach zakończyła się jak na razie seria „Prawda o
reprezentacji”. To wiązało się z kwestią praw Polsatu Sport do transmisji
mistrzostw świata z 2002 i 2006 roku i faktem, że mógł być Pan wtedy bliżej
kadry?
Nawet jeśli moja stacja
telewizyjna nie ma praw, ja i tak jeżdżę na mecze kadry prywatnie, spotykam się
z tymi ludźmi. Oczywiście wolę taką sytuację, w której Polsat ma prawa do
pokazywania spotkań kadry, bo wtedy jestem jeszcze bliżej, ale generalnie odkąd
w 1991 roku pojawiłem się przy reprezentacji na stałe, zajmuję się nią cały
czas. Była dyskusja o trzeciej „Prawdzie o reprezentacji”, która miała nosić
tytuł „Prawda o EURO”. Tam znalazłoby się sporo rozdziałów o reprezentacji. Mimo
że napisałem bardzo dużo, nic z tego nie wyszło, bo w ubiegłym roku w okresie
styczeń-marzec wprowadzaliśmy na rynek portal Polsatsport.pl. Ten projekt
pojawił się nagle, był bardzo intensywny i te miesiące, które miałem poświęcić
na dokańczanie książki o mistrzostwach Europy w Polsce i na Ukrainie, przepadły.
- Coś jednak w tym temacie powstało.
Są tam rozdziały, które mogą się
obronić nawet dzisiaj. Jest na przykład praktycznie gotowy rozdział o
piłkarzach, których Franciszek Smuda wziął do kadry z innych krajów. Jest tam
wiele o okolicznościach zatwierdzenia Boenischa, Polanskiego i Perquisa dzień
przed EURO 2012, niesamowite historie. Dotarłem do dokumentów dotyczących
procesu, który toczył się przed FIFA. Prawda jest taka, że gdyby nie
zatwierdzono tych piłkarzy w przeddzień EURO, to nie wystąpiliby w tym
turnieju. To jest mało znana historią, którą wprawdzie nagłaśniałem w mediach,
ale nawet po latach fajnie byłoby wrócić do tych rzeczy i to opublikować.
Nasuwa się od razu w tym temacie wiele pytań: Dlaczego Smuda poszedł tą drogą?
Dlaczego ich namawiał? Dlaczego ci zawodnicy początkowo się zastanawiali,
kokietowali selekcjonera, a później się zgodzili? Mało kto wie też, ale Smuda
był prawie zwolniony w 2011 roku. Lato głęboko się nad tym zastanawiał i szukał
pretekstu, ale ostatecznie się na to nie zdecydował. Smudzie pomogły wyniki
meczów towarzyskich i został, ale to też jest wątek, który warto byłoby
poruszyć.
- Powiedział Pan, że byłaby to książka tylko częściowo poświęcona
reprezentacji. Co jeszcze by się w niej znalazło?
Był tam rozdział, ukończony
zresztą, o tym, jak Surkis dostał te mistrzostwa. Bardzo dużo szczegółów –
głosowanie w Cardiff, jak do niego dochodziło, portrety wszystkich członków
Komitetu Wykonawczego UEFA, walka Johanssona z Platinim, gdzie prezydent UEFA
nie wiedział, kto wygra, bo przecież Zbyszek Boniek twierdził, że to Włosi
dostaną EURO. Śledziłem to wszystko, ubrałem to w jeden rozdział, tyle tylko,
że teraz nie mam za bardzo co z nim zrobić. „Prawda o EURO”, która w połowie była
przygotowana, raczej nie ujrzy już światła dziennego, bo teraz nie miałoby to
sensu. Seria „Prawda o reprezentacji” jest więc dla mnie nieskończona, natomiast
nie potrafię powiedzieć, czy w ramach tego właśnie cyklu powstanie następna
książka.
- Widać, że temat narodowej reprezentacji jest Panu szczególnie bliski –
prawie wszystkie pańskie książki dotyczą kadry. Wyjątkiem jest „Żądza
piłkarskiego pieniądza” z 2005 roku.
To jest książka, w której są
portrety kilkunastu piłkarzy, mniejsze lub większe, ale myślę, że dosyć ciekawe.
To też jest interesująca formuła, myślałem o tym, żeby znowuż coś takiego
zrobić. Mija parę lat, pojawiają się nowi piłkarze, a zdarzeń związanych z
kontraktami, meczami, życiowymi wyborami, nie brakuje. Pytanie, w którym kierunku
iść? Tak jak mówi Janek: „Mniej czytaj, więcej pisz”. To nie jest jednak takie
proste.
- Rok po „Żądzy piłkarskiego pieniądza”, a tuż przed mistrzostwami
świata w Niemczech, ukazał się pokaźny album pod Pana redakcją – „Biało-czerwone
mundiale”. To chyba jedna z lepiej wydanych publikacji sportowych, które
kiedykolwiek ukazały się w Polsce.
Jestem dumny z tego albumu. Każde
zdjęcie, które się w nim znajduje, jest wybrane przeze mnie spośród tysięcy
fotografii polskiej reprezentacji i przeze mnie podpisane. Moi koledzy napisali
teksty do różnych mundiali, na których grali Polacy, ale całość to było trochę
takie moje dziecko. Pewnie kiedyś zrobię jeszcze jakiś album.
- Sporo mówi Pan o planach na przyszłość. Jakie książki chciałby Pan
jeszcze napisać?
Na pewno napiszę kiedyś biografię
Zbigniewa Bońka, bo to postać, która mnie po prostu fascynuje. Czytałem poprzednie
książki o tym piłkarzu wydane w latach 80. i to po wiele razy, bo „Prosto z
Juventusu” Andrzeja Persona i „Na polu karnym” Krzysztofa Wągrodzkiego to piłkarskie
kanony. Nie chcę przesadzić, ale książkę tego drugiego jako dziecko
przeczytałem z pięć, sześć razy, później w dorosłości jeszcze kilkukrotnie.
Jest świetnie napisana, ale nie wyczerpuje tematu, bo Wągrodzki kończy ją na
latach 80. Żeby ogarnąć cały świat Bońka, potrzeba jeszcze wiele dopisać.
- Tym bardziej, że Zbigniew Boniek do swojej historii wciąż dopisuje kolejne
rozdziały, obecnie pełniąc funkcję prezesa PZPN.
Oczywiście, codziennie pisze
swoją historię. Ja materiały do Bońka gromadzę od dobrych dwudziestu lat. To
jest facet, który przez niektórych jest krytykowany, ale trzeba przyznać, że
wykuł niezwykłą drogę w piłce. Nigdy nie napiszę pewnie jego autobiografii, bo
on zrobi to z kimś, komu zechce podyktować świata takim, jakim on go widzi. Bardzo
by mnie zaskoczył, gdyby powiedział: „Roman, napiszmy to razem”. Ja chciałbym
wyciągnąć od takiego gościa więcej, zadać pewne pytania. Być może by na nie
odpowiedział, być może nie. Jeśli zrobi to z innym autorem? Niech spróbuje,
mnie to nie przeszkadza. Ja mam mnóstwo włoskich książek o Bońku, ostatnio
kupiłem w Turynie dwie następne: „Juventus czasów króla Platiniego” i „Kolory
naszego zwycięstwa”. Nie są wyłącznie o Zbyszku, są o Juventusie, ale jakieś
wątki w każdej z nich się znajdą. Ile rzeczy mogę wyciągnąć tylko z takich
książek! Wydaje mi się, że moja biografia Bońka będzie bardzo ciekawa. Nie
obiecuję jej szybko, bo zwyczajnie nie ma takiej potrzeby, żeby wydawać ją w
tym momencie, ale kiedyś na pewno się pojawi.
- Jak zapowiada Pan w najnowszej książce, powstanie także pańska
biografia Ernesta Wilimowskiego, nad którą zresztą rozpoczął już Pan prace.
Napiszę kiedyś książkę o tym
piłkarzu, ale czekam na biografię Andrzeja Gowarzewskiego. Jego dzieło –
Encyklopedia Piłkarska Fuji – to jest coś nieprawdopodobnego w każdej postaci.
Dokopał się do tylu rzeczy, tylu historii, tylu faktów, że my, jako ludzie,
którzy żyją piłką i historią, mogą tylko z tego czerpać. Gowarzewski wykonał
tytaniczną pracę i jest to robota na najwyższym poziomie. Czekam natomiast na
tę biografię Wilimowskiego i na pewno nie wydam swojej wcześniej, honorując
chociażby to, że Gowarzewski tego człowieka doznał, rozmawiał z nim i znał go
osobiście. Ale kiedyś pewnie tą postacią także się zajmę. Mam już do tego bazę,
mam rozmówców, którzy widzieli Wilimowskiego w czasie wojny, nawet na dniach
chciałbym z nimi porozmawiać. Pewne książki dojrzewają natomiast przez lata, a
nawet dziesiątki lat.
- Boniek, Wilimowski. Coś jeszcze chodzi Panu po głowie?
Od wielu lat chodzi mi po głowie
taka książka „Selekcjonerzy”. Staram się rozmawiać z ludźmi, którzy prowadzili
kadrę: Andrzejem Strejlauem, Jackiem Gmochem, Antonim Piechniczkiem, następnymi
trenerami... Napisałbym w takiej książce bardzo ciekawy portret Janusza
Wójcika, który jest postacią tak zakłamaną, że mogę się tylko domyślać, ile
nieprawdziwych rzeczy znalazło się w jego najnowszej autobiografii, której
jeszcze nie czytałem. Od lat szykuje się do tych „Selekcjonerów”, ale zastanawiam
się również nad napisaniem historii mistrzostw świata. Andrzej Gowarzewski robi
to świetnie, ale ja zrobiłbym to nieco inaczej. Może nie sam, ale z moimi
kolegami – Marcinem Lepą, Marianem Kmitą, który też ma pasję historyczną. Może
więc kiedyś to zrobimy, a może pochłoną nas inne rzeczy. Pomysłów w każdym
razie nie brakuje.
- Pomysłów nie brakuje, ale nastały też bardzo dobre czasy dla autorów
piszących o sporcie, bo książek o tej tematyce zaczyna pojawiać się mnóstwo.
To pokazuje, że istnieje w Polsce
rynek książki sportowej i jest już dosyć szeroki. Jestem pod wrażeniem, bo to
oznacza, że ludzie kupują i czytają te książki. To jest coś, co się zmieniło na
korzyść ludzi, którzy żyją literaturą sportową, ale niektóre biografie, które
są tłumaczone na język polski, to, jak ja to nazywam, plastikowe książeczki. Nie
ma tam wartościowej treści, anegdoty… Próbowałem czytać biografie piłkarzy
napisane przez Lucę Caioliego. Nie chcę powiedzieć słowa za dużo, ale to się w ogóle
„nie czyta”. Gdybym ja napisał taką „Prawdę o reprezentacji”, wydawca na pewno
by mi tego nie wydał. Chodzi przecież o to, żeby pokazać coś więcej niż to, że
był mecz i go wygraliśmy lub przegraliśmy. Ale ja się na to nie obrażam, niech
to wychodzi. Z drugiej strony ukazują się takie książki jak ta o Barcelonie,
którą napisał Jimmy Burns („Barca. Życie, pasja, ludzie” – przyp. red.). Nawet
jej nie czytając, mogę zaprosić każdego do lektury, bo znam sposób pisania tego
dziennikarza po jego biografii Diego Maradony. To zresztą ja spowodowałem, że „Ręka
boga” ukazała się w Polsce w 2004 roku. Przeczytałem ją po niemiecku i byłem
zachwycony. Powiedziałem do Tadzia Zyska: „No, to się czyta, to jest książka!”.
No i Tadziu ją wydał.
- Sporo książek czyta Pan po niemiecku?
Bardzo dużo. Czasem te, które
ukazują się w Polsce, już dawno przeczytałem. Kupuję jednak książki z całego
świata – hiszpańskie, włoskie, angielskie. Jeśli chodzi o wydawnictwa albumowe,
mogą to być nawet książki węgierskie, jeśli będzie w nich coś ciekawego.
- Jest w ogóle sens porównywać rynek książki sportowej w Polsce do
tego, co wydaje się na zachodzie?
Nasz rynek zbliżył się do
zachodniego. Gdybyśmy weszli do niemieckiej lub angielskiej księgarni pięć lat
temu, to byłaby przepaść. Rynek w Niemczech jest bardzo bogaty, po
mistrzostwach świata ukazało się z osiem mundialowych albumów. Tam praktycznie
każdy klub ma przynajmniej kilka publikacji o swojej historii i nie mówię tutaj
wyłącznie o Bayernie, ale to może być Schalke, Dortmund czy Norymberga. Z kolei
w Anglii dominują biografie. Praktycznie każdy piłkarz podyktował
autobiografię, a niektórzy zrobili to nawet kilkukrotnie. W angielskiej
księgarni jest więc cała ściana ze wspomnieniami zawodników. Myślę, że w Polsce,
prędzej czy później, będzie podobnie.
- Która z książek wydanych ostatnio w Polsce zrobiła na Panu największe
wrażenie? Co mógłby Pan polecić?
„Futebol” Aleksa Bellosa to
bardzo dobra książka, fantastyczna jest pozycja Jonathana Wilsona „Bramkarz,
czyli outsider”, którą czytałem na wakacjach. Strasznie lubię bramkarzy, więc
przypadła mi do gustu. Co jeszcze ciekawego czytałem w ostatnim czasie? „Sejf 3:
Gniazdo kruka” Tomasza Sekielskiego, który pochłonąłem w dwa dni. Fenomenalna
lektura, bo Sekielski pokazuje, że jako dziennikarz ma w sobie głębię. Książka
napisana jest z taką pasją, pomysłem, że nie mogłem się od niej oderwać. Tak
jak zresztą od dwóch poprzednich części.
- Czyli nie zamyka się Pan wyłącznie na książki piłkarskie?
Nie, staram się czytać dużo
różnych lektur. Kupiłem niedawno chociażby książkę Normana Daviesa i też jest
bardzo ciekawa, ale ją muszę odłożyć na długie zimowe wieczory. Zygmunt
Miłoszewski jest jednym z moich ulubionych autorów, ale nie zacząłem jeszcze „Gniewu”.
Jego dwie poprzednie książki, „Uwikłanie” i „Ziarno prawdy”, są natomiast
świetne, choć pozycja „Bezcenny” z ubiegłego roku mniej mi się podobała.
Miłoszewski skonstruował taką hollywoodzką opowieść, ale dla mnie nie był sobą,
odjechał. Może ja też kiedyś coś napiszę i odjadę? Mam nadzieję, że nie (śmiech).
- Kupuje Pan nie tylko nowe książki, ale też starsze wydania. Co jest
największą perełką w pańskiej kolekcji?
Mam jedną rzecz, którą wypożyczył
ode mnie nawet Andrzej Gowarzewski. Powiedział, że chętnie by jej nie oddawał,
ale na szczęście ją odzyskałem (śmiech). Byłem kiedyś w Niemczech, chyba nie
było to nawet w Berlinie, a w Lipsku albo Dreźnie. Znalazłem antykwariat, a na
wystawie rocznik „Deutsche Sport-Illustrierte” z 1942 roku. Kiedy zobaczyłem,
ile jest tam Wilimowskiego, kupiłem to od ręki. Wilimowski był wtedy wielką
gwiazdą w III Rzeszy i jest na okładkach kilku wydań. Są tam też informacje o
jego występach w barwach TSV, relacje z wszystkich bojów, w których brał
udział, coś niesamowitego. Kupiłem to wiele lat temu, zapłaciłem 280 euro, ale
było warto.
- Długo zbiera Pan książki sportowe?
Od dziecka. Miałem bardzo przepastne biblioteki,
ale jak się człowiek przenosi, nie może wszystkiego ze sobą zabrać. Zbieram też
książki sportowe, ale w szczególności piłkarskie, bo one mnie najbardziej ciekawią.
Nie chcę się ich pozbywać, bo jest to moje hobby, a biblioteczka zawsze może mi
się przydać w pracy.
- Liczył Pan kiedyś, ile książek o futbolu z całego świata znajduje się
w tej „biblioteczce”?
Tych piłkarskich będzie kilkaset,
ale nie potrafię podać dokładnej liczby. Nie jestem w stanie tego ogarnąć.
CZYTAJ TAKŻE:
- Deyna. Ten obcy [Recenzja książki Romana Kołtonia "Deyna, czyli obcy"]
- Piotr Żelazny: „Nie jesteśmy wydawnictwem hipstersko-niszowym. Chcemy być dla wszystkich” [Wywiad]
- Paweł Czado: "Chciałbym kiedyś skrobnąć coś o śląskiej piłce" [Wywiad]
- Wiktor Bołba: „Nie ma sensu wmawiać światu, że Deyna był postacią krystaliczną” [Wywiad]
Ja akurat przymierzam się do kupna książki o Deynie i... ciągle nie mogę się zdecydować: Bołba czy Kołtoń? Z tego, co widziałem obie zbierają pozytywne recenzje, a Szczepłek zostaje w tyle.
OdpowiedzUsuńAle mam inne pytania odnośnie książki Kołtonia. Powszechnie znana jest pod tytułem "Deyna czyli obcy", ale widziałem też wydania z podtytułem "Autostradą do nieba". Z tego, co się zorientowałem, to chyba ta sama książka, więc skąd ta różnica na okładce?
Wybór między obiema biografiami to pytanie o to, czego oczekujesz. Jeśli pełnej, uporządkowanej biografii, z której dowiesz się praktycznie wszystkiego o życiu prywatnym Deyny i jego postawie na boisku, to lepszy jest Bołba. Jeśli natomiast chciałbyś poczytać o karierze Deyny na szerszym tle futbolu lat 70. z kilkoma ciekawymi pomysłami, jak na przykład porównanie do Beckenbauera i Cruijffa czy wątek jego wywiadów, to dobry jest Kołtoń. W zasadzie obie są warte przeczytania i nie wykluczają się nawzajem.
UsuńBiografia napisana przez Romana Kołtonia miała początkowo nosić tytuł "Autostradą do nieba", ale później była zmiana i premiera została przesunięta. Ukazała się tylko pod tym tytułem "Deyna, czyli obcy", po prostu niektóre księgarnie nie zaktualizowały starej okładki. ;)
Teraz chcę kupić książkę o Puyolu, wydaję mi się, że został on zapomniany przez większość starych kibiców. A często lubię wracać do meczów wraz z nim.
OdpowiedzUsuń