czwartek, 22 września 2022

„Żeby być ratownikiem, trzeba mieć ego i być twardym”. Jerzy Porębski i Wojciech Fusek, autorzy książki „GOPR. Na każde wezwanie” [Wywiad]

  • „GOPR. Na każde wezwanie” to trzecia książka duetu Jerzy Porębski i Wojciech Fusek po „Polskich Himalajach” i „Lekarzach w górach”.
  • W wywiadzie dla bloga autorzy zdradzają, dlaczego prace nad tym tytułem trwały rok dłużej, niż zakładali.
  • Autorski duet opowiada również o swoich książkowych planach na najbliższe lata, zapowiadając biografię Janusza Kurczaba.
  • W rozmowie nie zabrakło aktualnych tematów: wrażeń po obejrzeniu filmu „Broad Peak” i refleksji na temat rynku książek górskich w Polsce.

Wojciech Fusek (z lewej) i Jerzy Porębski, autorzy książki "GOPR. Na każde wezwanie"

- Zacznę tę rozmowę nietypowo, bo nie od pytania o książkę, a o film, którym żyje ostatnio górskie środowisko: projekcja zaliczona?

Jerzy Porębski: „Broad Peak” widziałem dwa razy w kinach w Warszawie i Zakopanem. Za pierwszym razem byłem skołowany, za drugim razem było lepiej.

Wojciech Fusek: Ja kilka dni temu obejrzałem go z żoną. Pierwszy raz oglądałem film o kimś, kogo dobrze znałem.

- Jakie były panów wrażenia? Opinie środowiska są różne, ale przeważają głosy krytyczne.

JP: Według mnie to dobry i ważny film. Nie wystrzałowy i nie rewelacyjny, ale trzeba go obejrzeć. Większość komentarzy jest taka, że „Broad Peak” się nie podoba. Być może środowisko oczekiwało czegoś innego, ale ja zdaję sobie sprawę, że film musi być skrótem, bo twórcy nie mają zbyt wiele czasu na przedstawienie całej historii, to nie serial. Tak odbieram to, że wszystko skoncentrowało się na pierwszej wyprawie, która zdeterminowała późniejsze życie Maćka.

- Obaj znaliście Macieja Berbekę, pan Jerzy jest współautorem jego biografii.

WF: Właśnie dlatego ja podszedłem do oglądania bardzo emocjonalnie. Chodziłem po górach z Maćkiem jako przewodnikiem, więc trudno jest mi na chłodno i obiektywnie ocenić ten film. W „Broad Peak” pokazane zostały sytuacje, w których sam praktycznie brałem udział. Jest tam taka scena wejścia do Komitetu Olimpijskiego – byłem tam wtedy i spotkałem Maćka w drzwiach, szykowaliśmy się wówczas do wejścia na Aconcaguę. To było nasze ostatnie spotkanie...

- Z wielu opinii recenzentów bije spory niedosyt, wydaje się, że widzowie liczyli na więcej.

WF: Na pewno trzeba pochwalić twórców za zdjęcia, bo jak na polskie warunki, a nawet kinematografię światową, jest to absolutny top. Patrząc jednak na ten film jako niedoszły scenarzysta po kursach, odnoszę wrażenie, że z tej historii można było wycisnąć więcej. „Broad Peak” jest jak dokument, a nie film fabularny. Nie ma tam punktów zwrotnych, ta iście hollywoodzka historia, w której jest miłość, zdrada przyjaciół, wydaje się niewykorzystana. Boję się też trochę, że dla osób, które w ogóle nie mają pojęcia o wspinaniu, film będzie nieczytelny. Oni nie rozumieją dziwnych spojrzeń, kiedy Maciek melduje się po zdobyciu Rocky Summit.

- Uważa pan, że przez to film nie przebije się do świadomości ludzi, którzy nie interesują się himalaizmem?

WF: Dla wielu będzie to doświadczenie za trudne i będą uważali, że film jest nudny, bo scenarzysta ich nie prowadzi. Jest dobra gra aktorska Czopa, który przypomina Maćka, ale jednocześnie jest swój, własny, nie jest to w jego wykonaniu odtwarzanie. Mam wrażenie, że „Broad Peak” należy do niewielu filmów, gdzie twórcy dali zagrać jednemu aktorowi. Maria Ostaszewska niewiele ma do zagrania, Dawid Ogrodnik w zasadzie nie istnieje. Zatrudnienie tak świetnego aktora i niedanie mu szansy spowodowało u mnie duży niedosyt.

JP: Plusem jest to, że od momentu pracy nad filmem zaczął się wspinać Irek Czop i kontynuuje tę pasję. Wiem też, że w blokach startowych czekają dwa kolejne filmy fabularne: o Wandzie Rutkiewicz i tragedii na Lho La. Producenci czekali, żeby zobaczyć, jaki jest rynek. Warto też pamiętać, że komentarze środowiskowe są bardziej krytyczne niż te zwykłych widzów.

- To chyba podobnie jak z książkami o górach, które bardzo często ludzie polecają sobie w grupach poświęconych literaturze górskiej, a jednocześnie są one bardzo krytycznie oceniane przez środowisko?

WF: Bardzo trudno jest napisać czytelny tekst, który będzie wyjaśniał podstawy i nie spotka się z krytyką kolegów z branży, którzy mówią, że to dyrdymały, oczywistości. To wielka sztuka. Ważne, żeby nie popełnić kardynalnych błędów, na resztę trzeba machnąć ręką i robić swoje.

- Wasza najnowsza książka wydaje się być właśnie takim udanym kompromisem między historią GOPR, która zainteresuje ludzi mocno siedzących w temacie, a wieloma ciekawostkami dotyczącymi akcji ratowniczych czy wypadków w górach, które powinny trafić do zwykłego czytelnika literatury górskiej.

JP: Bernard Shaw powiedział kiedyś, że kompromis jest wtedy, gdy dwie strony dostały to, czego nie chciały. Mam nadzieję, że tutaj jest odwrotnie – wszyscy dostali to, czego po trosze chcieli. To głównie zasługa Wojtka, który musiał się zmierzyć z życzeniami różnych stron odnośnie do tego tekstu.

- Tę książkę pisało się inaczej niż poprzednią, „Lekarze w górach”?

WF: Wtedy nie mieliśmy drugiej strony, a tutaj musieliśmy pójść do GOPR-u. Tam pojawiły się oczekiwania: coś nam powiedzą, ale zależy im, żeby umieścić w książce jakąś historię. To możecie napisać, dobrze to wiecie, ale my oficjalnie tego nie potwierdzamy, to wasza sprawa. Siadałem do pisania z marzeniem, by napisać książkę o etosie ratownika i jego roli w polskiej kulturze górskiej. Stąd początek, w którym jest dużo historii, filozofowania. Było tego znacznie więcej, ale potem zaczęło się urabianie przez redaktora i przez nas samych, bo strony rosły – gdybyśmy tego nie skrócili, wyszłoby z 600-700 stron. Kompromis to dobre słowo określające tę książkę, bo jest bardzo kompromisowa pomiędzy naszym punktem wyjścia a tym, co się ukazało.

JP: Z tego też względu prace nad „GOPR-em” trwały rok dłużej niż zakładaliśmy.

- W posłowiu do książki znajdują się podziękowania dla Pawła Koniecznego, prezesa zarządu głównego GOPR, za krytyczne podejście do pierwszej wersji publikacji. Co się zmieniło?

WF: Przede wszystkim układ, czyli w finalnej wersji mniej jest dawnej historii, przedwojennej.  Krytyczność polegała na tym, że Paweł marzył o książce na 70-lecie, a my o książce o ratownictwie. Na jego prośbę dołożyliśmy trochę opowieści o niektórych grupach wchodzących w skład GOPR, poświęciliśmy im więcej miejsca. Wiadomo, że Karkonosze, Beskid Wyskoki czy Bieszczady to tereny, gdzie ratownicy mieli bardzo dużo zadań i bardzo dużo się działo. Historia ratownictwa w Beskidzie Niskim czy w Grupie Jurajskiej jest dużo krótsza, a więc nie tak intensywna. Dzięki wyrównaniu proporcji pokazaliśmy jednak, że współczesne ratownictwo to też coś innego niż tylko góry: to również poszukiwanie ludzi w lasach, jaskinie. Tam dziś objawia się to ratownicze przygotowanie. Wiele „wnieśli” również rowerzyści, którzy rozbijają się na różnych zjazdach, czy ludzie morsujący. Paweł dbał o całość, a my dbaliśmy o nasz pomysł i ciekawe historie.

- Jak do faktu pisania książki o ich zawodzie podeszli sami górscy ratownicy?

JP: Nigdy nie spotkaliśmy się z tym, żeby ktoś nie chciał się wypowiedzieć. Wszyscy byli otwarci i chętnie opowiadali.

WF: Jurek odpowiedział dość dyplomatycznie i faktycznie trafiali się w większości ludzie bardzo otwarci, jak Jurek Siodłak, kilku emerytowanych ratowników, ale wielu zrobiło też dużo wygibasów, żeby na nas nie trafić, nie odebrać telefonu i nie opowiadać.

- Byli tacy, którzy nie chcieli wypowiedzieć się pod nazwiskiem?

WF: Anonimowość to nie oni. To nie jest tak, że coś powiedzą, ale bez nazwiska: albo powiedzą, albo nie. Części rzeczy na pewno nie chcieli mówić. To jest tak, jak ze środowiskiem wspinaczy, które znałem, bo się trochę wspinałem. To środowisko marzyłoby o tym, żeby być znane, ale żeby o tym nie pisać. Żeby ich świat był hermetyczny, ale żeby byli podziwiani. Tak jest też trochę z ratownikami.

- Z czego może wynikać ta niechęć do podzielenia się kulisami swojej pracy w stu procentach?

WF: Ratownicy przeżywają również trudne chwile i nie zawsze łatwo jest im o tym mówić. Zdarzają się błędy, które daje się naprawić, ale oni dobrze wiedzą, że gdzieś dali ciała i musieli zrobić coś wyjątkowego. Są sytuacje, w których ktoś nie wytrzymuje – żaden kolega nie powie o drugim, że nie dał rady. Z drugiej strony każdy jest próżny i chce, żeby jego praca była doceniona. 

- Stereotyp ratownika jako osoby podchodzącej do swojej pracy z zimną głową, nie chcącej się dzielić emocjami, ma wpływ na ich postawę wobec dziennikarzy? Nie chcą się otwierać, by nie było to odczytane jako słabość?

WF: Nie chcę tutaj psychologizować. Ratownicy dotykają czyjejś prywatności, nieraz, jeśli by o czymś opowiedzieli, złamaliby tę prywatność. Jeśli coś im się nie udało, też wolą o tym nie mówić, jak każdy. Świat staje się też coraz bardziej brutalny – prawnicy tylko czekają, żeby udowodnić, że kogoś za długo znosili. Żeby być ratownikiem, trzeba mieć ego i być twardym gościem o mocnym charakterze – to środowisko lubiące się sprawdzać, z nadmierną liczbą samców alfa. Wylewne dzielenie się emocjami mogłoby być traktowane żartobliwie.

JP: Ja bym dodał, że oni, zwłaszcza w TOPR-ze, są często atakowani przez media. Nie chcą rozmawiać, bo są setki nagabywań, zwłaszcza po wypadkach, i mają pełną świadomość tego, jak są one przedstawiane. Dobry news z gór: stówa, a dobry news z krwią: 700 zł. Bardzo często przez to są więc dość „mediooszczędni”.

- Jaki obraz ratowników górskich wyłonił się zatem podczas prac nad książką?

JP: Przede wszystkim wszyscy ratownicy uprawiają ten zawód z miłości do gór i to przeważa, a nie to, że tutaj jest kasa, dodatki, delegacje. Nie znam ratownika, który robiłby to dla kasy, bo jej tam nie ma.

WF: Ratownicy zdają sobie sprawę z siły swojego znaku, zawodu, miejsca pracy. Cały anturaż górski jest dodatkową wartością. My pracujemy przed komputerem, w biurach, fabrykach – to nie jest tak romantyczne jak góry.

JP: W książce chcieliśmy oddać to, co im się należy. Chyba się udało, bo nikt nas nie goni po Szczyrku czy Zakopanem.

- Byli lekarze, teraz są ratownicy. Chodzi panom po głowie inna grupa, którą jeszcze warto by opisać?

WF: Turystów nie będziemy opisywać, jeśli o to pan pyta. Teraz siedzimy nad książką o Januszu Kurczabie. Wybitna postać, świetny wspinacz, olimpijczyk w zupełnie innej dyscyplinie (szermierce – przyp. red.), kontrkierownik wypraw w stosunku do Andrzeja Zawady. Nie miał jednak tyle szczęścia, co on. Próbujemy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jemu się nie udawało. Spróbujemy spojrzeć, jak działał on, i jak działał Zawada, opisując lata 70., kiedy polskie wspinanie zaczęło rozkwitać. Kurczab był jednym z tych, którzy do tego doprowadzili przez swoje talenty i zapał, ale też zdolności handlowe wyniesione ze sportu, dzięki czemu potrafił nawiązywać kontakty.

JP: Jako miłośnik historii cieszę się, że udało nam się pewne rzeczy podsumować. Zaczęło się od „Polskich Himalajów” w 2008 roku, czyli historii polskiego himalaizmu, z aktualizacją cztery lata temu. Następnie film na 100-lecie TOPR, "Newsweek" na 100-lecie TOPR w całości im poświęcony, „Lekarze w górach”, a teraz GOPR – historię polskiego wspinania i ratownictwa mamy więc w całości zrobioną.

- Odniosłem wrażenie, że obecnie rynek książek górskich mocno się wyspecjalizował, tematy są coraz ambitniejsze, choć mniej popularne, bo ukazało się już co najmniej po kilka biografii najsłynniejszych postaci. To kierunek rozwoju rynku w najbliższej przyszłości?

JP: Ja wciąż jestem zaskoczony liczbą nowych książek o górach. Do konkursu w Lądku-Zdroju corocznie jest zgłaszanych 40-50 tytułów. Oczywistym jest, że kończą się tematy, więc to kiedyś musi się załamać. Nam na razie pomysły się nie kończą, więc zobaczymy, co dalej. Najważniejsze, żeby nasze książki były pozytywnie odbierane i dobrze się sprzedawały.

WF: Polski powrót w Himalaje i atak zimowy na kilka szczytów spowodowały, że łatwo pisało się książki, a jak coś się robi łatwo, to najczęściej bez wielkiego wysiłku, bez rozmachu. Teraz książki biograficzne zaczynają pisać osoby mniej znające się na górach, ale obdarzone talentem, są też książki specjalistyczne wchodzące w nisze, które wymagają więcej wysiłku i to może rynkowi tylko pomóc. Widzę po górskich biografiach, że są dużo bardziej literackie, starają się w coś wejść. Może nie zawsze trafie, ale widać wysiłek autora, żeby dogrzebać się do motywacji, relacji, tragedii, do tego, co jest głębiej w człowieku. I co sprawia, że ludzie chcą wejść na ośmiotysięczniki nie tylko dlatego, że te góry po prostu istnieją.

- Co zatem dalej, oprócz książki o Januszu Kurczabie?

JP: Kilka projektów jest w trakcie realizacji, kilka czeka na podpisanie umowy. Mamy zawarte z trzy umowy, a kilka pomysłów czeka w kolejce. Na razie nie zdradzamy jednak zbyt dużo szczegółów. Cieszę się, że Wojtek jest zadowolony ze współpracy, bo jest między nami kilka lat różnicy i kiedyś zostanie z tym sam...

WF: Tata przy jednej książce powiedział mi: „Myślałem, że to będzie nudne, a fajnie się czytało”. Dla mnie to jest właśnie największą frajdą z pisania – gdy ktoś powie, że naszą książkę dobrze mu się czytało. To dla mnie ważne.


CZYTAJ TAKŻE:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz