Jeszcze to do mnie nie dociera. Trenera
Andrzeja Niemczyka nie ma już między nami… Kiedy jako nastolatek fascynowałem
się występami polskich siatkarek na mistrzostwach Europy, nawet nie marzyłem,
że będę miał okazję poznać architekta sukcesów „Złotek”. Nie tylko poznać, ale
nawet stać się jego znajomym, od którego telefon będzie odbierał słowami: „Tak,
Piotrek?”. Nie mogę przeboleć, że nigdy więcej nie usłyszę już tego
zachrypniętego głosu…
Po raz
pierwszy spotkaliśmy się w maju ubiegłego roku podczas sesji zdjęciowej na
okładkę jego autobiografii. Choć nie, w zasadzie pierwszy kontakt był nieco
wcześniej, gdy dzwoniłem do trenera, by ustalić wszystkie szczegóły sesji. Jak
zawsze w takich sytuacjach, przed wybraniem numeru telefonu odczuwałem lekki
niepokój – za chwilę miałem rozmawiać z człowiekiem, który kładł podwaliny pod
sukcesy żeńskiej siatkówki w trzech krajach: Polsce, Turcji i Niemczech, miałem
po raz pierwszy usłyszeć na żywo głos legendy, która doprowadziła
biało-czerwone do dwóch złotych medali mistrzostw Europy i wyciągnęła kobiecy
volley w naszym kraju z wieloletniego marazmu. Wybrałem dziewięciocyfrowy numer,
nacisnąłem zieloną słuchawkę. „Niemczyk”, przywitał mnie głos po drugiej
stronie, który nie sposób było pomylić z żadnym innym. Tak zaczęła się nasza
współpraca przy książce „Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break”.
Pod
warszawskie biuro, w którym mieści się redakcja „CKM”, podjechał jedną ze
swoich słynnych „beemek”. To właśnie w tym budynku miała się odbyć sesja
zdjęciowa na okładkę. Miał ze sobą cholernie ciężki plecak, do którego
zapakował najważniejsze trofea, m.in. dwa Czempiony za tytuły Trenera Roku.
Mimo że miał wtedy poważne problemy z kręgosłupem, sam zaniósł je do samochodu
i przywiózł na sesję. Widać było, że kosztowało go to wiele wysiłku, ale kiedy
tylko zajęła się nim młoda makijażystka, przygotowując go do zdjęć, na jego
twarzy pojawił się uśmiech. Żartom nie było końca i wtedy po raz pierwszy
mogłem się przekonać, na czym polega urok Andrzeja Niemczyka, który od zawsze
uwielbiał towarzystwo kobiet. I odwrotnie, bo przecież trener miał też duże
grono wielbicielek. Zresztą tuż po bardzo udanej sesji, na której brylował, z
aktorskim zacięciem pozując do zdjęć i sypiąc dowcipami, przekonałem się, że
nie tylko do kobiet miał słabość. Trener bardzo szybko zaopiekował się butelką Johnniego
Walkera, którą przywiozłem jako sesyjny rekwizyt. Jak jednak zaznaczył, to dla
jego kolegi, który lubi go odwiedzać – on, ze względu na problemy z wyniszczoną
chemioterapią wątrobą, musiał odstawić alkohol. Nie śmiałem protestować, więc
plecak z trofeami stał się jeszcze cięższy…