19 listopada, w dniu premiery swojej autobiografii „Wójt. Jedziemy z frajerami!”, Janusz Wójcik pojawił się w krakowskim Empiku na spotkaniu autorskim. W
charakterystyczny dla siebie sposób opowiadał o książce, swoim życiu,
korupcyjnych zarzutach oraz środowisku piłkarskim. Po spotkaniu udało mi się
porozmawiać z byłym selekcjonerem reprezentacji Polski i zdać kilka pytań.
Efektem tego wywiad, w którym szkoleniowiec zdradza kulisy pracy nad autobiografią
oraz zapowiada… kolejną!
- Do księgarni w całej Polsce trafia właśnie pańska autobiografia. Jest
Pan zadowolony z efektu końcowego?
Nieważne, czy ja jestem
zadowolony, ważne, żeby zadowoleni byli czytelnicy. Gorąco zachęcam do
przeczytania książki, ale nie dlatego, żeby nabijać statystki. Objętościowo
pozycja nie jest zbyt szeroka, ale jest za to, mogę to powiedzieć z pełną
odpowiedzialnością, bogata w wiele informacji, o których kibice nie mieli do
tej pory pojęcia. W książce zdradzam, co działo się za kulisami naszego
futbolu: i klubowego, i reprezentacyjnego.
- Jaki był główny cel napisania tej książki? Chciał się Pan przypomnieć
kibicom? Wyprostować kilka spraw, o których mówiło się w mediach?
Nikomu nie musiałem się
przypominać. W tych klubach, w których pracowałem, zarówno w Polsce, jak i za
granicą, jestem rozpoznawalny, więc na brak popularności nie narzekam. Z
mediami zawsze miałem do czynienia, jeśli dziennikarze nie byli nachalni, nigdy
ich nie unikałem. W związku z tym nie musiałem się wcale przypominać. Chciałem
po prostu w książce ujawnić wiele spraw, które do tej pory nie ujrzały światła
dziennego. Nie mówię tu tylko o sprawach związanych ze sportem, ale również z
polityką.
- Ta książka zapowiadana była przez Pana już od dłuższego czasu,
właściwie od kilku lat. Dlaczego tak dużo czasu upłynęło do momentu jej
wydania?
Szukałem wydawcy. Oprócz
krakowskiego, które ostatecznie wydało książkę (SQN – przyp. red.), miałem też
w zanadrzu jeszcze jedno wydawnictwo, z którym byłem po pewnej rozmowie.
Wydawnictwo z Krakowa okazało się jednak być, tak jak w sporcie,
najskuteczniejsze.
- Były wydawnictwa, które odmówiły współpracy, obawiając się na
przykład procesu sądowego wytoczonego przez osoby opisane w książce?
Ja nie miałem takiej sytuacji.
Jacek Kmiecik czy inni dziennikarze, z którymi współpracowałem, też nie.
Wydawnictwa, z którymi rozmawialiśmy, wiedziały, że jeśli będę chciał ujawnić niektóre
fakty, to dla pewnych osób będą bardzo nieprzyjemne, a ludziom otworzą oczy.
- Kiedy pojawiły się pierwsze zapowiedzi książki, dostawał Pan sygnały
z środowiska piłkarskiego, że niektórzy obawiają się tego, co zostanie w tej
książce napisane?
Tak, docierały do mnie takie
sygnały.
- Ale nie były to groźby?
Nie, gróźb, nazwijmy to „karalnych”,
nie było. Swojego numeru telefonu nigdy nie ukrywałem, ale nie odważono się na
jakieś zastraszanie. Co się może natomiast wydarzyć? Nie wiem. Tak jak
powiedziałem na spotkaniu – to jeszcze nie koniec, to dopiero początek. Ta
książka to zachęta do napisania jeszcze jednej. Ci ludzie, którzy już ją
przeczytali, namawiają mnie na następną. Niewykluczone, że tak się stanie. Na
razie mamy jednak premierę pierwszej książki i jeździmy z nią po całej Polsce.
Przedwczoraj byliśmy w Gdańsku, wczoraj, w dniu moich urodzin, w Warszawie, a
dzisiaj jesteśmy w Krakowie, w mieście wydawcy.
- Książka wprawdzie dopiero dzisiaj ma swoją oficjalną premierę, ale
pojawiają się już jej pierwsze recenzje, także negatywne.
Spodziewałem się tego, że będą
recenzje zarówno pozytywne, jak i negatywne. Myślałem jednak, że tych
negatywnych będzie zdecydowanie więcej. Okazuje się, że zdrowy rozsądek i
trzeźwość patrzenia wzięły chyba górę. Odzwierciedleniem niech będzie to, że
już w dniu dzisiejszym około południa książka uplasowała się na drugim miejscu
bestsellerów (chodzi o bestsellery empik.com – przyp. red.), a przecież dopiero
dzisiaj zostało wprowadzona w tak zwany szeroki obieg. To o czymś świadczy. Te
artykuły, te wzmianki, które pojawiały się w mediach przed premierą, tak mocno
zainteresowały ludzi, że książka dobrze jest odbierana, z czego jestem
bardzo zadowolony. Nie będąc nieskromnym, myślę, że jak to się rozhuśta, to
będzie jeszcze lepiej. W Białymstoku już czekają, przebierają nogami i chcą,
żebym przyjechał, Poznań, Śląsk, podwarszawskie miejscowości, jak Pruszków,
gdzie prowadziłem Roberta Lewandowskiego i właściwie wypchnąłem go do Lecha –
tam też się pojawię. To nie będzie myślę przeszkadzało, a nakręcało zainteresowanie
książką.
- Jednym z dziennikarzy, którzy napisał kilka słów o Panu i książce –
bardzo gorzkich – jest Stefan Szczepłek. Chciałby się Pan jakoś odnieść do jego tekstu?
Nie będę odnosił się do jego
opinii. Stefan Szczepłek pojawił się na śniadaniu prasowym zorganizowanym w restauracji Sowa i Przyjaciele w związku z premierą książki,
więc przypuszczałem, że powstanie jakiś negatywny tekst. Jest to facet, który
na pewno wiele widział, ale mogę powiedzieć jedno – na piłce się po prostu nie
zna. Jego oceny naprawdę mnie w żaden sposób ani nie rozczulają, ani nie
wzruszają.
- Czyli nie traktuje Pan tego jako personalnego ataku?
Spodziewałem się takiej reakcji z
jego strony. On jest odzwierciedleniem niektórych nieżyczliwych mi ludzi, o
których piszę w książce. On wie, o kogo chodzi i kogo mam na myśli. Bardzo
dokładnie wie, bo był wśród nich.
- Stefan Szczepłek w swoim tekście zaznacza, że nie powinien Pan źle
pisać o osobach zmarłych, które nie mogą się już bronić. Nie miał Pan oporów
przed napisaniem gorzkich słów pod adresem choćby Mariana Dziurowicza czy
Ryszarda Kuleszy?
Trudno było o nich nie napisać w
momencie, kiedy w książce przewijały się wątki, które chciałem poruszyć. Ci
ludzie odgrywali w nich jedne z głównych ról. Jak można kręcić film bez
głównych aktorów? Musiałem powiedzieć o tych ludziach. Zaznaczałem: szkoda, że
ich nie ma, niech im ziemia lekką będzie, ale musiałem o nich wspomnieć.
Znaliśmy się nie tylko z tych złych stron. Gdyby oddzielały nas jakieś poważne
bariery czy okopy, nigdy bym się nie dowiedział, co dokładnie robili. Byliśmy
bardzo blisko siebie, więc wiedziałem, czy to, co robią, robią dla dobra
polskiej piłki, czy wręcz odwrotnie – dla zguby polskiego futbolu.
- W książce trochę odmitologizował Pan także obraz Kazimierza
Górskiego, gdyż o tym legendarnym szkoleniowcu rzadko mówi się w środowisku
cokolwiek nieprzychylnego.
Między innymi z tego powodu
niezadowolenie Szczepłka.
- Myśli Pan, że to jedna z przyczyn?
Chyba tak. Ja niczego złego o
Kaziu tak naprawdę nie mówię. Był przy różnych sprawach, na które jako prezes
PZPN miał wpływ. Jeśli człowiek, który mógł zmienić kierunek działania tej
instytucji, nie robił tego, jest dla mnie jednym z tych, którzy brnęli w złą
stronę.
- Paweł Zarzeczny w jednym z ostatnich felietonów stwierdził, że lepiej
byłoby, gdyby tę książkę napisał dziennikarz, który towarzyszył Panu w tamtych
czasach i dobrze Pana zna.
Może myślał o sobie? Może liczył
na to, że właśnie jego poproszę o napisanie książki? Były też takie głośne
pomysły, że może on, może Kmiecik… Oni niejednokrotnie byli nawet za blisko
mnie, niejednokrotnie wykorzystywali to w nieodpowiedni sposób, ale pozostali
moimi bliskimi kolegami. To natomiast nie oznaczało, że muszę im oddać również
napisanie tej książki. Po dogłębnym przemyśleniu sprawy zleciłem to osobie,
której tak naprawdę zbyt dobrze nie znałem. Przemka (Przemysława Ofiarę,
współautora książki – przyp. red.) poznałem przez Andrzeja Kostyrę (szef działu
sportowego w „Super Expressie” – przyp. red.) i innych dziennikarzy. Oni
wskazali mi właśnie jego. Później, już podczas prac nad książką, wielokrotnie
rozmawiałem z nim w redakcji, gdzie często było jeszcze kilku lub kilkunastu
kolegów, a za naszymi plecami siedziały dziewczyny, które współpracują z
działem sportowym. Wszyscy oni słyszeli wtedy wiele mocnych słów, bo jak zawsze
nie przebierałem w środkach, jechałem równo (śmiech).
- Wiele osób liczyło na to, że, zgodnie z zapowiedziami, książka będzie
prawdziwą bombą, która wysadzi w powietrze całe piłkarskie środowisko, że
pojawią się w niej nowe nazwiska osób zamieszanych w aferę korupcyjną, jakieś
konkrety. Pod tym względem książka wypada jednak blado.
Gdyby było tak, jak pan mówi,
musielibyśmy razem z wydawcą liczyć się z wielomiesięcznymi czy nawet
wieloletnimi procesami. Wszystko było konsultowane z prawnikami. Ci ludzie,
którzy trochę byli w piłce, dokładnie jednak wiedzą, o co mi chodziło. Kto
dokładnie prześledzi książkę, domyśli się, o kim piszę. Nie mogłem walić
wprost, bo, jak powtarzam, nie jestem sędzią orzekającym, głównym prokuratorem
czy oficerem śledczym. Jeżeli coś mówię i używam nazwiska, muszę poprzeć to
faktami. W książce padają wprawdzie fakty, ale z nazwiskami na razie,
zaznaczam: na razie, się wstrzymałem. Nie oznacza to jednak, że w następnej
książce one się nie pojawią. Przygotowanie terenu do bombardowania – tak to się
nazywa (śmiech).
- Czyli były jakieś fragmenty, które ostatecznie w książce się nie
znalazły?
Były. Mogę powiedzieć tylko, że
bardzo, ale to bardzo ostre. To byłoby poważne trzęsienie ziemi.
- Te informacje jeszcze kiedyś ujrzą światło dzienne?
Oczywiście – albo w kolejnej
książce, albo w jakiejś innej, krótszej lekturze. Nie mam zamiaru zabierać tego
ze sobą do grobu.
- Ujawnienie tych informacji uzależnia Pan od rozwoju sytuacji, na
przykład przebiegu śledztwa w sprawie afery korupcyjnej w polskiej piłce?
Nie, uzależniam to wyłącznie od
tego, jakie będzie zainteresowanie książką. Jeśli ludzie będą chcieli poznać
kolejne kulisy, ciemne, zamiatane pod dywan sprawy, nic nie będzie stało na
przeszkodzie, żeby te informacje ujawnić. Otoczę się już wtedy odpowiednio
prawnikami i uderzymy z grubej rury.
- Czyli nie było tak, że wstrzymał się Pan z tym "bombardowaniem", bo,
jak zapowiada, chce wrócić do piłki i znów obracać się w tym środowisku?
Nie o to chodzi. Jeżeli będzie
taka potrzeba, żeby wspomóc polski futbol – proszę bardzo. Tutaj się
wykształciłem, tutaj zdobyłem wiele doświadczeń, mogę to wykorzystać. Ale
jeżeli będę miał lepsze oferty spoza granic Polski, będę je rozpatrywał. Jak
każdy normalny człowiek.
CZYTAJ TAKŻE:
CZYTAJ TAKŻE:
- Świat według "Wójta" [Recenzja autobiografii Janusza Wójcika "Wójt. Jedziemy z frajerami!"]
- Wiktor Bołba: "Nie ma sensu wmawiać światu, że Deyna był postacią krystaliczną" [Wywiad z autorem książki "Deyna. Geniusz futbolu, książe nocy"]
- Szamo [Recenzja książki Grzegorza Szamotulskiego i Krzysztofa Stanowskiego "Szamo"]
- Prawdziwa historia "Kowala" [Recenzja książki Wojciecha Kowalczyka i Krzysztofa Stanowskiego "Kowal. Prawdziwa historia"]
Ja dodam tylko, że pana Wójcika uważam za postać wybitną, wyróżniającą się na polskiej scenie. Ewidentnie należy mu się szacunek za dokonania.
OdpowiedzUsuńŚwietny gość, szkoda tylko, że takich artystów jak On jest obecnie bardzo mało :(
OdpowiedzUsuń