Pierwszy mundial to nie tylko wspomnienia wspaniałych meczów, ale także liczne gadżety. Chyba każdy młody kibic kolekcjonował podobne suweniry |
Za każdym razem, kiedy rozpoczynają się mistrzostwa świata, odczuwam
zazdrość. Nie dlatego, że śledzenie rywalizacji ze stadionów wciąż pozostaje w
sferze moich marzeń, nie dlatego też, że ostatnie turnieje finałowe odbywają
się bez udziału Polaków. Zazdroszczę przede wszystkim młodym kibicom, którzy
mogą powiedzieć, że najbliższy mundial będzie ich pierwszym. Bo pierwsze,
niezależnie od obiektywnych przesłanek, zawsze jest najlepsze.
Czym popieram tę tezę? Własnymi
doświadczeniami oraz odczuciami innych fanów futbolu. Bo czy mistrzostwa świata
z 1990 roku, uznane przez większość kibiców za jeden z najgorszych turniejów w
historii, mogą być przez kogoś uważane za najwspanialsze? Okazuje się, że tak –
jeśli tylko były dla tej osoby pierwszym mundialem, który śledziła w pełni
świadomie. Tak jest i kropka, to właśnie niepisane prawo piłki nożnej:
premierowe zmagania o prymat na globie zawsze są wyjątkowe. Kolejne turnieje
mogą być niezapomniane, fantastyczne, pełne emocji i wspaniałych spotkań, tyle
tylko, że nie ma to większego znaczenia. To pierwszy mundial wspominany będzie
po latach, to wyniki tych właśnie mistrzostw zapadną w pamięć na długi czas, a
kibic może nawet do śmierci pamiętał będzie to, w którym miejscu oglądał
konkretny mecz i jaka była wtedy pogoda. Premierowy mundial ma w sobie coś, co
nie tylko nie daje o nim zapomnieć, ale warunkuje także kibicowską przyszłość futbolowego
fanatyka.
Mistrzostwa świata z Korei i Japonii doczekały się dokładnej dokumentacji w moim zeszycie |
Zaczęło się na Stade de France
Nie inaczej było w moim przypadku.
Piłką nożną na poważnie zacząłem interesować się w wieku 9 lat, dokładnie na
początku 2000 roku. Jednym z pierwszych spotkań, które z zainteresowaniem
śledziłem, był mecz Francja – Polska na Stade de France. Do dziś pamiętam
heroiczną walkę piłkarzy Jerzego Engela, świetną postawę Jerzego Dudka i wielką
rozpacz, kiedy pod koniec spotkania Zinedine Zidane strzałem na raty z rzutu
wolnego zdobył w końcu bramkę dla gospodarzy, ustalając wynik meczu na 1:0. Rezultat,
jak na spotkanie z aktualnymi mistrzami świata i drużyną, która za kilka
miesięcy miała sięgnąć po tytuł najlepszej w Europie, całkiem niezły, ale dla
mnie jako młodego kibica był rozczarowaniem. Dziś o podobnym wyniku w
rywalizacji z tak klasowym zespołem możemy tylko pomarzyć… Były jednak czasy,
kiedy Polacy zaczęli grać dobrą piłkę i to właśnie wtedy stawałem się
zagorzałym piłkarskim kibicem. Nic dziwnego więc, że jako 9-latek zostałem
wielkim fanem ówczesnego selekcjonera i jego „S-kadry”, jak zwykli określać
reprezentację dziennikarze „Bravo Sport” (do dziś nie wiem dlaczego), które
stało się moją pierwszą prasową lekturą.
Mecz z Francją był drugim
spotkaniem Engela w roli szkoleniowca kadry narodowej, więc mogę powiedzieć, że
jego kadencję śledziłem niemal od początku. Miałem szczęście. Choć początki
tego selekcjonera nie było łatwe – dziennikarze odliczali minuty bez zdobytego
gola – eliminacje mistrzostw świata w Korei i Japonii wynagrodziły wszystkim tę
posuchę. Zaczęło się od zwycięstwa 3:1 z Ukrainą i bramki Emanuela Olisadebe,
której… nie zobaczyli kibice. Jak dziś pamiętam, że z powodu problemów
technicznych TVP połączyła się z Kijowem kilka minut po rozpoczęciu meczu i nie
pokazała na żywo pierwszego gola naszego napastnika. „Oli” trafił już w 2.
minucie, ale wtedy jeszcze nikt nie spodziewał się, że to początek
fantastycznych eliminacji, po których Polacy zdołają zakwalifikować się do
mistrzostw jako pierwsza z europejskich drużyn! Odtąd każdy mecz reprezentacji
był dla mnie wielkim świętem. Założyłem nawet zeszyt, w którym wpisywałem
wyniki wszystkich eliminacyjnych spotkań polskich piłkarzy, już wtedy
odkrywając w sobie żyłkę do pisania.
A zaczęło się od eliminacji, które skrzętnie opisywałem, całość urozmaicając naklejkami z "Bravo Sport" |
Nie ograniczyłem się bowiem
wyłącznie do „suchych” statystyk. Po zakończeniu eliminacji pokusiłem się na
krótkie podsumowanie występu kadrowiczów Engela: „Polacy zapewnili sobie awans
na 2 kolejki przez zakończeniem eliminacji pokonując w Chorzowie Norwegię aż
3:0. (…) Olisadebe zdobył w tych eliminacjach 8 goli i jest w czołówce
strzelców europejskich. Polacy po 16 latach awansowali do Mś. z dorobkiem 21
pt. oraz 21 goli zdobytych i 11 stoma straconymi. Teraz czekają nas Mistrzostwa
Świata życzę Polskim piłkarzom powodzenia! [pisownia oryginalna]”. Iście
kronikarski styl. Przepraszam za błędy, ale widocznie korekta w osobie mamy,
które czytała później moje teksty, nie zdążyła zawczasu zainterweniować. Dla
młodego zapaleńca błędy nie miały jednak wielkiego znaczenia, więc swoje
dziennikarskie ciągoty kontynuowałem podczas samego mundialu, co widać na
zdjęciu wyżej. Kolejne podsumowanie występu Polaków nie było już niestety tak
entuzjastyczne…
Paul Scholes, Brad Friedel i Dietmar Hamann, czyli piłkarze prosto z chipsów. Sporo się tego nazbierało... |
Zanim jednak polscy piłkarze
wybiegli na koreańskie boiska, w kraju zapanowało istne szaleństwo. Awans na
mundial po 16 latach niepowodzeń, w dodatku w takim stylu, był czymś niezwykłym.
Atmosfera była nieporównywalna do tej, która zapanowała później po wyczynach
kadry Pawła Janasa czy Leo Beenhakkera. Piłkarze Engela oraz sam selekcjoner
stali się niesamowicie popularni. Tuż po zakończeniu eliminacji trener wydał
książkę: „Engel. Futbol na tak”. Była to moja pierwsza sportowa lektura, o czym
pisałem w tym tekście, więc nic dziwnego, że chłonąłem wszystko, co się w niej
znajdowało. Chłonąłem także inne rzeczy – przede wszystkim ogromne ilości
chipsów, w których znajdowały się karty z zawodnikami oraz drużynami. W drodze
do szkoły kupowałem chipsy, wracając z lekcji wstępowałem do sklepu po następną
paczkę, a w domu lub u dziadków czekała na mnie kolejna. Do dziś odczuwam ból
brzucha na myśl o tym, ile paczek chipsów zjadłem tuż przed mundialem. Musiało
być tego mnóstwo, skoro udało mi się zebrać pięć prawie kompletnych serii kart.
Nieco gorzej szło mi z uzupełnianiem tego plakatu. Za dużo chipsów, za mało gum do żucia! |
Zbierałem także inne rzeczy.
Przygotowania do moich pierwszych mistrzostw polegały na tym, że jako naiwny
dzieciak kupowałem właściwie wszystko, co w jakiś sposób było związane z
mundialem. Nieco gorszą skuteczność miałem w kolekcjonowaniu naklejek, które
dołączane były do gum. Żucie tych „słodyczy” nie było sprawą szczególnie
przyjemną. Kto kiedykolwiek smakował tzw. „gumę-kulkę”, doskonale wie, o co
chodzi. O ile w przypadku kulistych odpowiedników z powodu słodkiej otoczki
przyjemność z żucia trwała może jakieś 20 sekund, w przypadku gum z naklejkami
piłkarzy ten czas wątpliwej przyjemności był jeszcze krótszy… Jakie miało to
jednak znaczenie, skoro można było uzupełnić plakat z miejscami na wizerunki
zawodników (swoją drogą nienaturalnie rozciągniętych)? Kupowało się więc także
gumy albo namawiało na zakup rodziców, a potem żuło nawet godzinę, bo przecież
jak tu po kilku sekundach wyrzucić taki prezent? Po takim czasie guma
twardniała i traciła już jakikolwiek walory smakowe, więc równie dobrze można
było przeżuwać papier, ale w końcu kolejny mundialowi suwenir wszystko
wynagradzał.
Siedmiu wspaniałych? |
Gromadzenie naklejek czy kart
miało także dodatkową zaletę – można było wymienić je na inne gadżety związane z
mistrzostwami. Przed startem imprezy jeden z marketów (jeśli pamięć mnie nie
myli, był to „Albert”) zdecydował się wypuścić serię monet z wizerunkami
kadrowiczów i Jerzego Engela. Można było dostać je wyłącznie robiąc zakupy w sklepie,
a że najbliższy znajdował się w oddalonej o kilkanaście kilometrów
miejscowości, mogłem o nich jedynie pomarzyć. Strasznie nad tym ubolewałem, ale
uśmiechnęło się do mnie szczęście. Podwójne karty z chipsów nosiłem codziennie
do szkoły, aby tam móc wymieniać się nimi z kolegami. Podczas jednej z takich
transakcji okazało się, że młodszy kolega jest w posiadaniu siedmiu monet,
które tak chciałem mieć! Wydawało mi się niemożliwym, żeby zamienił się je na kilkanaście kart, ale, ku mojemu zdziwieniu i nieopisywanej radości, zgodził
się! Kiedy z dumą pokazywałem swoją zdobycz rodzicom, ostrzegli mnie, że jeśli
tamten chłopak wróci do domu i powie o zamianie matce lub ojcu, ci z pewnością
każą mu odzyskać monety. Na drugi dzień szedłem więc do szkoły z duszą na
ramieniu, ale nic złego się nie stało i Engel, Iwan, Wałdoch, Krzynówek, Kłos, Bąk
oraz Michał Żewłakow są ze mną do dziś. Lekko zaśniedział jedynie ostatni z
nich i zastanawiam się, czy to dlatego, że najpóźniej zakończył piłkarską
karierę…
W „Gorącym kubku” kąpani
"Gorące kubki" z piłkarzami Engela nabrały po mundialu symbolicznego znaczenia |
Mój pierwszy mundial to przede
wszystkim Polacy. To oni stanowili główny temat w naszych mediach, ich
przygotowaniom, co zrozumiałe, poświęcano najwięcej miejsca. Oczywistym jest,
że jako 11-letni kibic, często bezkrytycznie, chłonąłem tę atmosferę. A Jerzy
Engel i jego piłkarze stawali się coraz bardziej popularni i byli właściwie
wszędzie. Najlepiej świadczy o tym fakt, że ich wizerunki pojawiły się nawet
na… „Gorących kubkach”. Ta sprawa obrosła już legendą do tego stopnia, że
niektórzy złośliwi kibice po przegranym mundialu zaczęli w ten sposób określać
zawodników. W pewnym momencie można było bowiem odnieść wrażenie, że piłkarze i trener przed turniejem finałowym bardziej skupiali się na występach w reklamówkach niż na treningu i grze, co po przegranych mistrzostwach stało się orężem w ręku fanów i dziennikarzy. Z mundialu ostał mi się
namacalny dowód tamtego szaleństwa, czyli właśnie jeden z „Wywiadów na gorąco”.
Rozmówcą w malutkiej broszurce, którą posiadam, jest Tomasz Iwan, czyli
piłkarz, który do Korei ostatecznie nie poleciał. Jak wszyscy pamiętają, trener
Engel chciał wstrząsnąć zespołem i nie powołał tego piłkarza na mistrzostwa, co
mocno zaważyło na kiepskiej atmosferze w drużynie. Co ciekawego mówi w krótkim
wywiadzie „Ajwen”? Chwali się na przykład, że jest „profesjonalistą w każdym
calu”, a to dlatego, że… nigdy nie spóźnił się na mecz! Rzeczywiście postawa
godna pochwały, ale do azjatyckiego wyjazdu to nie wystarczyło.
"Viva Futbol!", czyli coś, w czym przed mistrzostwami zaczytywał się młody autor tego bloga |
„Viva Futbol!”
Było jednak wystarczającym
osiągnięciem, by znaleźć się w gazetach. Nazwisko Iwana przed mundialem było
jednym z tych, które w prasie przewijało się najczęściej, właśnie ze względu na
zaskakujący brak powołania na mistrzostwa. Skoro już mowa o mediach, warto w
tym miejscu wspomnieć o dwutygodniku, który pojawił się na rynku przed
turniejem. Kto pamięta „Vivę Futbol!”? Być może niewielu kibiców kojarzy tytuł,
ale jeśli podpowiem, że to właśnie do tej gazety dodawany był cienki szalki
reprezentacji Polski widniejący na pierwszym zdjęciu tego tekstu, być może
więcej osób przypomni sobie dwutygodnik. Dla mnie osobiście jest to jedna z
tych rzeczy, które najmocniej kojarzą się z mundialem z 2002 roku. Gazeta
tworzona pod redakcją Tomasza Wolfke i określana przez wydawców (Edipresse
Polska) jako „Encyklopedia mistrzostw świata 2002” stała na naprawdę wysokim
poziomie. Kupiłem numer pierwszy, do którego dołączony był wspomniany szalik,
nabyłem trzeci z kartonowym pudełkiem na pozostałe części serii, a od wydania numer 10 byłem
już stałym czytelnikiem. Mimo że gazeta nie było zbyt obszerna, to zdecydowanie
do mnie trafiała. Szkoda, że ukazało się tylko 18 z planowanych 25 numerów –
ostatni tuż po mundialu, w lipcu 2002 roku.
Tomasz Smokowski i Andrzej Twarowski, czyli jak zawsze duża dawka dobrego humoru |
W „Vivie Futbol!” podobał mi się
dobór felietonistów. To właśnie tam po raz pierwszy natknąłem się na
komentatorski duet Tomasz Smokowski-Andrzej Twarowski, który w charakterystyczny
dla siebie sposób komentował piłkarskie wydarzenia. W kolejnych numerach nie
brakowało też innych ciekawych tekstów. Do dwutygodnika pisywał Stefan
Szczepłek, Maciej Szczęsny, a znaleźć można w nim było sporo wywiadów i
artykułów na temat historii futbolu. Od czasu do czasu redakcja decydowała się
także na jakiś ciekawy dodatek – a to naklejki, którymi ozdobiłem swój zeszyt z
wynikami, a to znowu płyta z przebojami, które miały zagrzewać do boju
biało-czerwonych. Do dziś w mojej głowie brzmi melodia i słowa: „Polska, polska
drużyna, polska, polska drużyna, Polskaaa, Polskaaa wygraaa mecz!”. Nie trzeba
chyba nikogo przekonywać, że oszalałem na punkcie mundialu, skoro słuchałem tej
płyty przez dobre kilka tygodni (bardziej się żalę, niż chwalę). Nawet teraz
obudzony w środku nocy mogę wyrecytować wpadki komentatorów czytane przez
Tomasza Zimocha, które stanowiły przerywnik między kolejnymi kibicowskimi
hitami. Nie wiem, czy fani polskiej drużyny, którzy wybrali się do Korei,
intonowali na stadionie pieśni zamieszczone na płycie. Nawet jeśli tak, na
niewiele się to zdało, gdyż Polacy pożegnali się z nadziejami już po dwóch
spotkaniach. To był potężny cios dla pełnego wiary 11-latka…
Engel ze szczotki i kurczaka
Pamiętam jak dziś wielkie
nadzieje przed premierowym spotkaniem. „Twierdza Pusan czeka na zdobycie!” – informowała na pierwszej stronie „Piłka Nożna”, którą w tamtym czasie zacząłem regularnie kupować. Niestety, marzenia o podboju świata prysnęły wraz z pierwszą bramką zdobytą przez Koreańczyków z
Południa. Z racji tego,
że wszystkie spotkania Polaków rozgrywane były wczesną porą – o 13.30 naszego
czasu, śledziłem je u dziadków. Chodziłem wtedy do szkoły podstawowej w
sąsiedniej miejscowości, w której mieszkali, więc prosto z lekcji biegłem do
ich domu, aby śledzić przebieg mundialowej rywalizacji. Siadałem przed
telewizorem w kuchni razem z dziadkiem, też zapalonym kibicem, który z trybun
Stadiony Śląskiego śledził wiele pamiętnych spotkań i liczyłem na to, że piłkarze Engela nawiążą do dawnych sukcesów. Srodze się
jednak rozczarowałem. Mecz z Koreą, mimo obiecującego początku, przegraliśmy
0:2. Momentalnie cały entuzjazm i euforia ustąpiły miejsca narzekaniom i
rozpaczy. Po tym spotkaniu tytuły w prasie były zupełnie inne niż wcześniej.
Nikt nie pisał już o „Orłach Engela” i nie przekonywał do tego, żeby ze
szczotki oraz udka kurczaka zrobić sobie „swojego selekcjonera” trzymającego w
ręku Puchar Świata, który obiecywał przywieźć z Azji (autentyczny tekst w
jednym z przedmundialowych wydań którejś gazety – szczotka miała imitować wąsy
Engela, a mięso owinięte w złotko – Puchar Świata). W „Piłce Nożnej” tytuły
były smutne, ale trafne: „Nagła śmierć biało-czerwonych” i „Rozwiane złudzenia”.
Później było jeszcze gorzej, bo
przyszedł czas na totalną klapę z Portugalią, która dla mnie miała smak zupy
pomidorowej. Właśnie ją zaserwowała mama w tamtym dniu, 10 czerwca,
oszczędzając mi zresztą nerwów i zabierając mnie od dziadków do domu w trakcie
pierwszej połowy. Cóż, autobusy nie kursowały zbyt często, a ja, jako 11-latek,
nie miałem wiele do gadania i musiałem się podporządkować. Zdążyłem jednak na
dalszą część meczu, kiedy Portugalczycy aplikowali naszym kolejne gole i do
dziś pamiętam zmokniętego Jerzego Engela – symbol koreańskiej klęski. Przegrana
w kiepskim stylu z Luisem Figo i spółką oznaczała odpadnięcie z mundialu, co
dla mnie było katastrofą. Gorycz porażki osłodziła mi lekko wygrana ze Stanami
Zjednoczonymi. Z tego spotkania najbardziej zapamiętałem świetny występ
Arkadiusza Głowackiego i nieuznaną bramkę dla przeciwników, przy której dał się
sfaulować. Pamiętam jak dziś słowa Mateusza Borka o sprytnym zachowaniu
polskiego obrońcy w tamtej sytuacji.
Żeby nie być gołosłownym - autor w klubowej koszulce Roberto Carlosa testuje cierpliwość strażnika |
Mistrzostwa skończyły się dla
polskich piłkarzy, ale przecież nie dla kibiców z Polski. Trzeba było przełknąć
gorzką pigułkę i dalej delektować się mundialem. Nie miałem większych problemów
z wyborem drużyny, której teraz będę kibicował. Padło na Brazylijczyków, bo
grali piękny futbol, a także mieli w składzie mojego ulubionego piłkarza. Nie,
nie chodzi o Ronaldo, choć tego zawodnika też darzyłem dużą estymą. Mam na
myśli Roberto Carlosa, czyli mojego sportowego idola młodzieńczych lat. Nie
wiem, dlaczego wybrałem akurat jego. Swoją przygodę z piłka zaczynałem
wprawdzie na boku obrony, ale na prawej stronie, a lewą nogą mogłem co najwyżej
kopnąć się w czoło. Nie byłem dużo niższy niż większość kolegów z drużyny, nie
dysponowałem też atomowym uderzeniem. Lewy obrońca „Canarinhos” był jednak dla
mnie wyjątkowy, być może dlatego, że reprezentował barwy mojego ulubionego
Realu Madryt. Niedawno znalazłem nawet w szafie koszulkę z jego nazwiskiem,
jeszcze z czasów, kiedy „Królewscy” nosili na trykotach logo firmy „Teka”.
Trudno zliczyć, ile meczów w niej rozegrałem i ile dni przechodziłem, mając ją na
sobie. Z moimi klubowymi koszulkami wiąże się też inna ciekawa historia, która bez wątpienia miała wpływ na to, że podczas azjatyckiego mundialu ściskałem kciuki za Brazylię.
A tutaj na spacerze z rodziną kilka dni po mundialu. Mam na sobie koszulkę, która rodzice przywieźli trzy miesiące wcześniej z Włoch. Mieli nosa. W tle inny wielki futbolowy kibic - mój dziadek. |
Tuż przed mistrzostwami, w kwietniu, moi
rodzice byli na wycieczce we Włoszech. Oczywiście nie mogli wrócić stamtąd z
pustymi rękami, dlatego postanowili kupić mi piłkarski trykot. Nie wiem, jak do
tego doszło, ale przywieźli mi… koszulkę Interu Mediolan z numerem 9 i
nazwiskiem Ronaldo na plecach. Zaznaczę, że było to przed rozpoczęciem
mundialu, kiedy forma Brazylijczyka wracającego po długiej rekonwalescencji i
dwukrotnym zerwaniu więzadeł krzyżowych w kolanie była wielką niewiadomą. Moi
rodzice nigdy nie byli fanami futbolu, dlatego tym bardziej zdziwiłem się, że wybrali
akurat ten trykot. Jak się okazało, mieli nosa, bo to właśnie Ronaldo został
królem strzelców mistrzostw i ich największą gwiazdą, prowadząc „Canarinhos” do
piątego w historii tytułu. Pamiętam swoją niesamowitą radość, kiedy napastnik
Interu zdobył pierwszą bramkę w finałowym meczu z Niemcami, których nie
darzyłem szczególną sympatią. Cieszyłem się niezmiernie – brazylijscy piłkarze
oszczędzili mi kolejnego rozczarowania, pewnie wygrywając cały turniej. Odtąd
mogłem z dumą nosić koszulkę Ronaldo! No, przynajmniej do momentu jego
transferu do Realu Madryt, kiedy stała się już mało aktualna. Wtedy i tak nie
mogłem jednak narzekać – w końcu wzmacniał mój ulubiony klub.
Po mistrzostwach w Korei i Japonii ukazało się kilka książek. O przyczynach klęski na azjatyckim mundialu napisali m.in. Jerzy Engel i Roman Kołtoń |
O mistrzostwach świata w Korei i
Japonii mógłbym pisać jeszcze długo. Tak długo, że nawet tutaj mogłoby
zabraknąć miejsca. Pamiętam jak dziś mecze, które śledziłem w niemieckiej
telewizji (nie mieliśmy dekodera Polsatu, ale antenę satelitarną już tak):
Niemcy – Arabia Saudyjska czy Hiszpania – Korea Południowa w 1/4 finału,
pamiętam wiele innych szczegółów. Mój pierwszy mundial był więc wyjątkowy i
zapadł mi głęboko w pamięć, ale był szczególny także z innego powodu. To właśnie
podczas koreańsko-japońskiej imprezy po raz pierwszy została zachwiana moja
wiara w czystość futbolu. Kontrowersyjne decyzje arbitrów, którzy przepchnęli gospodarzy
do półfinału czy kłótnie w polskim zespole sprawiły, że przekonałem się, iż
futbol to coś więcej niż dwudziestu dwóch facetów oganiających się za piłką
tylko po to, żeby wygrać. Tam, gdzie w grę wchodzą ogromne pieniądze, rozgrywki
nigdy nie będą toczyły się w czystej, wyłącznie sportowej atmosferze. To trochę
smutne, ale oczywiście w życiu każdego kibica nadchodzi taki moment, w którym
przestaje wierzyć we wszystkie słowa piłkarzy, trenerów, działaczy i zaczyna
postrzegać futbol zupełnie inaczej. Pewnie dlatego kolejne mundiale nigdy nie
są tak piękne jak ten pierwszy. Dla wszystkich młodych kibiców, którzy śledzą
właśnie swoje pierwsze mistrzostwa świata, mam więc jedną radę: cieszcie się
nieskazitelną magią futbolu. Na zakulisowe brudy i ciemne strony tej gry
przyjdzie jeszcze czas.
co kupic aby uzupelnic braki w organizmie po treningu? pije carbo co jeszcze? http://www.dso.pl/fitness-authority-carborade-1000-p-5981.html
OdpowiedzUsuńja pamiętam jeszcze że specjalnie na mistrzostwa świata 2002 wyszła gra Era futbolu
OdpowiedzUsuń