sobota, 14 czerwca 2014

Mój pierwszy mundial: Chipsy, Engel i „Viva Futbol!”"

Pierwszy mundial to nie tylko wspomnienia wspaniałych
meczów, ale także liczne gadżety. Chyba każdy młody
kibic kolekcjonował podobne suweniry 
Za każdym razem, kiedy rozpoczynają się mistrzostwa świata, odczuwam zazdrość. Nie dlatego, że śledzenie rywalizacji ze stadionów wciąż pozostaje w sferze moich marzeń, nie dlatego też, że ostatnie turnieje finałowe odbywają się bez udziału Polaków. Zazdroszczę przede wszystkim młodym kibicom, którzy mogą powiedzieć, że najbliższy mundial będzie ich pierwszym. Bo pierwsze, niezależnie od obiektywnych przesłanek, zawsze jest najlepsze.

Czym popieram tę tezę? Własnymi doświadczeniami oraz odczuciami innych fanów futbolu. Bo czy mistrzostwa świata z 1990 roku, uznane przez większość kibiców za jeden z najgorszych turniejów w historii, mogą być przez kogoś uważane za najwspanialsze? Okazuje się, że tak – jeśli tylko były dla tej osoby pierwszym mundialem, który śledziła w pełni świadomie. Tak jest i kropka, to właśnie niepisane prawo piłki nożnej: premierowe zmagania o prymat na globie zawsze są wyjątkowe. Kolejne turnieje mogą być niezapomniane, fantastyczne, pełne emocji i wspaniałych spotkań, tyle tylko, że nie ma to większego znaczenia. To pierwszy mundial wspominany będzie po latach, to wyniki tych właśnie mistrzostw zapadną w pamięć na długi czas, a kibic może nawet do śmierci pamiętał będzie to, w którym miejscu oglądał konkretny mecz i jaka była wtedy pogoda. Premierowy mundial ma w sobie coś, co nie tylko nie daje o nim zapomnieć, ale warunkuje także kibicowską przyszłość futbolowego fanatyka.

Mistrzostwa świata z Korei i Japonii doczekały się
dokładnej dokumentacji w moim zeszycie
Zaczęło się na Stade de France
Nie inaczej było w moim przypadku. Piłką nożną na poważnie zacząłem interesować się w wieku 9 lat, dokładnie na początku 2000 roku. Jednym z pierwszych spotkań, które z zainteresowaniem śledziłem, był mecz Francja – Polska na Stade de France. Do dziś pamiętam heroiczną walkę piłkarzy Jerzego Engela, świetną postawę Jerzego Dudka i wielką rozpacz, kiedy pod koniec spotkania Zinedine Zidane strzałem na raty z rzutu wolnego zdobył w końcu bramkę dla gospodarzy, ustalając wynik meczu na 1:0. Rezultat, jak na spotkanie z aktualnymi mistrzami świata i drużyną, która za kilka miesięcy miała sięgnąć po tytuł najlepszej w Europie, całkiem niezły, ale dla mnie jako młodego kibica był rozczarowaniem. Dziś o podobnym wyniku w rywalizacji z tak klasowym zespołem możemy tylko pomarzyć… Były jednak czasy, kiedy Polacy zaczęli grać dobrą piłkę i to właśnie wtedy stawałem się zagorzałym piłkarskim kibicem. Nic dziwnego więc, że jako 9-latek zostałem wielkim fanem ówczesnego selekcjonera i jego „S-kadry”, jak zwykli określać reprezentację dziennikarze „Bravo Sport” (do dziś nie wiem dlaczego), które stało się moją pierwszą prasową lekturą.

Mecz z Francją był drugim spotkaniem Engela w roli szkoleniowca kadry narodowej, więc mogę powiedzieć, że jego kadencję śledziłem niemal od początku. Miałem szczęście. Choć początki tego selekcjonera nie było łatwe – dziennikarze odliczali minuty bez zdobytego gola – eliminacje mistrzostw świata w Korei i Japonii wynagrodziły wszystkim tę posuchę. Zaczęło się od zwycięstwa 3:1 z Ukrainą i bramki Emanuela Olisadebe, której… nie zobaczyli kibice. Jak dziś pamiętam, że z powodu problemów technicznych TVP połączyła się z Kijowem kilka minut po rozpoczęciu meczu i nie pokazała na żywo pierwszego gola naszego napastnika. „Oli” trafił już w 2. minucie, ale wtedy jeszcze nikt nie spodziewał się, że to początek fantastycznych eliminacji, po których Polacy zdołają zakwalifikować się do mistrzostw jako pierwsza z europejskich drużyn! Odtąd każdy mecz reprezentacji był dla mnie wielkim świętem. Założyłem nawet zeszyt, w którym wpisywałem wyniki wszystkich eliminacyjnych spotkań polskich piłkarzy, już wtedy odkrywając w sobie żyłkę do pisania.

A zaczęło się od eliminacji, które skrzętnie opisywałem,
całość urozmaicając naklejkami z "Bravo Sport"
Nie ograniczyłem się bowiem wyłącznie do „suchych” statystyk. Po zakończeniu eliminacji pokusiłem się na krótkie podsumowanie występu kadrowiczów Engela: „Polacy zapewnili sobie awans na 2 kolejki przez zakończeniem eliminacji pokonując w Chorzowie Norwegię aż 3:0. (…) Olisadebe zdobył w tych eliminacjach 8 goli i jest w czołówce strzelców europejskich. Polacy po 16 latach awansowali do Mś. z dorobkiem 21 pt. oraz 21 goli zdobytych i 11 stoma straconymi. Teraz czekają nas Mistrzostwa Świata życzę Polskim piłkarzom powodzenia! [pisownia oryginalna]”. Iście kronikarski styl. Przepraszam za błędy, ale widocznie korekta w osobie mamy, które czytała później moje teksty, nie zdążyła zawczasu zainterweniować. Dla młodego zapaleńca błędy nie miały jednak wielkiego znaczenia, więc swoje dziennikarskie ciągoty kontynuowałem podczas samego mundialu, co widać na zdjęciu wyżej. Kolejne podsumowanie występu Polaków nie było już niestety tak entuzjastyczne…

Paul Scholes, Brad Friedel i Dietmar Hamann, czyli piłkarze
prosto z chipsów. Sporo się tego nazbierało...
Chipsy, gumy i inne rarytasy
Zanim jednak polscy piłkarze wybiegli na koreańskie boiska, w kraju zapanowało istne szaleństwo. Awans na mundial po 16 latach niepowodzeń, w dodatku w takim stylu, był czymś niezwykłym. Atmosfera była nieporównywalna do tej, która zapanowała później po wyczynach kadry Pawła Janasa czy Leo Beenhakkera. Piłkarze Engela oraz sam selekcjoner stali się niesamowicie popularni. Tuż po zakończeniu eliminacji trener wydał książkę: „Engel. Futbol na tak”. Była to moja pierwsza sportowa lektura, o czym pisałem w tym tekście, więc nic dziwnego, że chłonąłem wszystko, co się w niej znajdowało. Chłonąłem także inne rzeczy – przede wszystkim ogromne ilości chipsów, w których znajdowały się karty z zawodnikami oraz drużynami. W drodze do szkoły kupowałem chipsy, wracając z lekcji wstępowałem do sklepu po następną paczkę, a w domu lub u dziadków czekała na mnie kolejna. Do dziś odczuwam ból brzucha na myśl o tym, ile paczek chipsów zjadłem tuż przed mundialem. Musiało być tego mnóstwo, skoro udało mi się zebrać pięć prawie kompletnych serii kart.

Nieco gorzej szło mi z uzupełnianiem tego plakatu. Za dużo
chipsów, za mało gum do żucia!
Zbierałem także inne rzeczy. Przygotowania do moich pierwszych mistrzostw polegały na tym, że jako naiwny dzieciak kupowałem właściwie wszystko, co w jakiś sposób było związane z mundialem. Nieco gorszą skuteczność miałem w kolekcjonowaniu naklejek, które dołączane były do gum. Żucie tych „słodyczy” nie było sprawą szczególnie przyjemną. Kto kiedykolwiek smakował tzw. „gumę-kulkę”, doskonale wie, o co chodzi. O ile w przypadku kulistych odpowiedników z powodu słodkiej otoczki przyjemność z żucia trwała może jakieś 20 sekund, w przypadku gum z naklejkami piłkarzy ten czas wątpliwej przyjemności był jeszcze krótszy… Jakie miało to jednak znaczenie, skoro można było uzupełnić plakat z miejscami na wizerunki zawodników (swoją drogą nienaturalnie rozciągniętych)? Kupowało się więc także gumy albo namawiało na zakup rodziców, a potem żuło nawet godzinę, bo przecież jak tu po kilku sekundach wyrzucić taki prezent? Po takim czasie guma twardniała i traciła już jakikolwiek walory smakowe, więc równie dobrze można było przeżuwać papier, ale w końcu kolejny mundialowi suwenir wszystko wynagradzał.

Siedmiu wspaniałych?
Gromadzenie naklejek czy kart miało także dodatkową zaletę – można było wymienić je na inne gadżety związane z mistrzostwami. Przed startem imprezy jeden z marketów (jeśli pamięć mnie nie myli, był to „Albert”) zdecydował się wypuścić serię monet z wizerunkami kadrowiczów i Jerzego Engela. Można było dostać je wyłącznie robiąc zakupy w sklepie, a że najbliższy znajdował się w oddalonej o kilkanaście kilometrów miejscowości, mogłem o nich jedynie pomarzyć. Strasznie nad tym ubolewałem, ale uśmiechnęło się do mnie szczęście. Podwójne karty z chipsów nosiłem codziennie do szkoły, aby tam móc wymieniać się nimi z kolegami. Podczas jednej z takich transakcji okazało się, że młodszy kolega jest w posiadaniu siedmiu monet, które tak chciałem mieć! Wydawało mi się niemożliwym, żeby zamienił się je na kilkanaście kart, ale, ku mojemu zdziwieniu i nieopisywanej radości, zgodził się! Kiedy z dumą pokazywałem swoją zdobycz rodzicom, ostrzegli mnie, że jeśli tamten chłopak wróci do domu i powie o zamianie matce lub ojcu, ci z pewnością każą mu odzyskać monety. Na drugi dzień szedłem więc do szkoły z duszą na ramieniu, ale nic złego się nie stało i Engel, Iwan, Wałdoch, Krzynówek, Kłos, Bąk oraz Michał Żewłakow są ze mną do dziś. Lekko zaśniedział jedynie ostatni z nich i zastanawiam się, czy to dlatego, że najpóźniej zakończył piłkarską karierę…

W „Gorącym kubku” kąpani
"Gorące kubki" z piłkarzami Engela nabrały po mundialu
symbolicznego znaczenia
Mój pierwszy mundial to przede wszystkim Polacy. To oni stanowili główny temat w naszych mediach, ich przygotowaniom, co zrozumiałe, poświęcano najwięcej miejsca. Oczywistym jest, że jako 11-letni kibic, często bezkrytycznie, chłonąłem tę atmosferę. A Jerzy Engel i jego piłkarze stawali się coraz bardziej popularni i byli właściwie wszędzie. Najlepiej świadczy o tym fakt, że ich wizerunki pojawiły się nawet na… „Gorących kubkach”. Ta sprawa obrosła już legendą do tego stopnia, że niektórzy złośliwi kibice po przegranym mundialu zaczęli w ten sposób określać zawodników. W pewnym momencie można było bowiem odnieść wrażenie, że piłkarze i trener przed turniejem finałowym bardziej skupiali się na występach w reklamówkach niż na treningu i grze, co po przegranych mistrzostwach stało się orężem w ręku fanów i dziennikarzy. Z mundialu ostał mi się namacalny dowód tamtego szaleństwa, czyli właśnie jeden z „Wywiadów na gorąco”. Rozmówcą w malutkiej broszurce, którą posiadam, jest Tomasz Iwan, czyli piłkarz, który do Korei ostatecznie nie poleciał. Jak wszyscy pamiętają, trener Engel chciał wstrząsnąć zespołem i nie powołał tego piłkarza na mistrzostwa, co mocno zaważyło na kiepskiej atmosferze w drużynie. Co ciekawego mówi w krótkim wywiadzie „Ajwen”? Chwali się na przykład, że jest „profesjonalistą w każdym calu”, a to dlatego, że… nigdy nie spóźnił się na mecz! Rzeczywiście postawa godna pochwały, ale do azjatyckiego wyjazdu to nie wystarczyło.

"Viva Futbol!", czyli coś, w czym przed mistrzostwami
zaczytywał się młody autor tego bloga
„Viva Futbol!”
Było jednak wystarczającym osiągnięciem, by znaleźć się w gazetach. Nazwisko Iwana przed mundialem było jednym z tych, które w prasie przewijało się najczęściej, właśnie ze względu na zaskakujący brak powołania na mistrzostwa. Skoro już mowa o mediach, warto w tym miejscu wspomnieć o dwutygodniku, który pojawił się na rynku przed turniejem. Kto pamięta „Vivę Futbol!”? Być może niewielu kibiców kojarzy tytuł, ale jeśli podpowiem, że to właśnie do tej gazety dodawany był cienki szalki reprezentacji Polski widniejący na pierwszym zdjęciu tego tekstu, być może więcej osób przypomni sobie dwutygodnik. Dla mnie osobiście jest to jedna z tych rzeczy, które najmocniej kojarzą się z mundialem z 2002 roku. Gazeta tworzona pod redakcją Tomasza Wolfke i określana przez wydawców (Edipresse Polska) jako „Encyklopedia mistrzostw świata 2002” stała na naprawdę wysokim poziomie. Kupiłem numer pierwszy, do którego dołączony był wspomniany szalik, nabyłem trzeci z kartonowym pudełkiem na pozostałe części serii, a od wydania numer 10 byłem już stałym czytelnikiem. Mimo że gazeta nie było zbyt obszerna, to zdecydowanie do mnie trafiała. Szkoda, że ukazało się tylko 18 z planowanych 25 numerów – ostatni tuż po mundialu, w lipcu 2002 roku.

Tomasz Smokowski i Andrzej Twarowski, czyli jak zawsze
duża dawka dobrego humoru
W „Vivie Futbol!” podobał mi się dobór felietonistów. To właśnie tam po raz pierwszy natknąłem się na komentatorski duet Tomasz Smokowski-Andrzej Twarowski, który w charakterystyczny dla siebie sposób komentował piłkarskie wydarzenia. W kolejnych numerach nie brakowało też innych ciekawych tekstów. Do dwutygodnika pisywał Stefan Szczepłek, Maciej Szczęsny, a znaleźć można w nim było sporo wywiadów i artykułów na temat historii futbolu. Od czasu do czasu redakcja decydowała się także na jakiś ciekawy dodatek – a to naklejki, którymi ozdobiłem swój zeszyt z wynikami, a to znowu płyta z przebojami, które miały zagrzewać do boju biało-czerwonych. Do dziś w mojej głowie brzmi melodia i słowa: „Polska, polska drużyna, polska, polska drużyna, Polskaaa, Polskaaa wygraaa mecz!”. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że oszalałem na punkcie mundialu, skoro słuchałem tej płyty przez dobre kilka tygodni (bardziej się żalę, niż chwalę). Nawet teraz obudzony w środku nocy mogę wyrecytować wpadki komentatorów czytane przez Tomasza Zimocha, które stanowiły przerywnik między kolejnymi kibicowskimi hitami. Nie wiem, czy fani polskiej drużyny, którzy wybrali się do Korei, intonowali na stadionie pieśni zamieszczone na płycie. Nawet jeśli tak, na niewiele się to zdało, gdyż Polacy pożegnali się z nadziejami już po dwóch spotkaniach. To był potężny cios dla pełnego wiary 11-latka…

Engel ze szczotki i kurczaka
Pamiętam jak dziś wielkie nadzieje przed premierowym spotkaniem. „Twierdza Pusan czeka na zdobycie!” – informowała na pierwszej stronie „Piłka Nożna”, którą w tamtym czasie zacząłem regularnie kupować. Niestety, marzenia o podboju świata prysnęły wraz z pierwszą bramką zdobytą przez Koreańczyków z Południa.  Z racji tego, że wszystkie spotkania Polaków rozgrywane były wczesną porą – o 13.30 naszego czasu, śledziłem je u dziadków. Chodziłem wtedy do szkoły podstawowej w sąsiedniej miejscowości, w której mieszkali, więc prosto z lekcji biegłem do ich domu, aby śledzić przebieg mundialowej rywalizacji. Siadałem przed telewizorem w kuchni razem z dziadkiem, też zapalonym kibicem, który z trybun Stadiony Śląskiego śledził wiele pamiętnych spotkań i liczyłem na to, że piłkarze Engela nawiążą do dawnych sukcesów. Srodze się jednak rozczarowałem. Mecz z Koreą, mimo obiecującego początku, przegraliśmy 0:2. Momentalnie cały entuzjazm i euforia ustąpiły miejsca narzekaniom i rozpaczy. Po tym spotkaniu tytuły w prasie były zupełnie inne niż wcześniej. Nikt nie pisał już o „Orłach Engela” i nie przekonywał do tego, żeby ze szczotki oraz udka kurczaka zrobić sobie „swojego selekcjonera” trzymającego w ręku Puchar Świata, który obiecywał przywieźć z Azji (autentyczny tekst w jednym z przedmundialowych wydań którejś gazety – szczotka miała imitować wąsy Engela, a mięso owinięte w złotko – Puchar Świata). W „Piłce Nożnej” tytuły były smutne, ale trafne: „Nagła śmierć biało-czerwonych” i „Rozwiane złudzenia”.

Później było jeszcze gorzej, bo przyszedł czas na totalną klapę z Portugalią, która dla mnie miała smak zupy pomidorowej. Właśnie ją zaserwowała mama w tamtym dniu, 10 czerwca, oszczędzając mi zresztą nerwów i zabierając mnie od dziadków do domu w trakcie pierwszej połowy. Cóż, autobusy nie kursowały zbyt często, a ja, jako 11-latek, nie miałem wiele do gadania i musiałem się podporządkować. Zdążyłem jednak na dalszą część meczu, kiedy Portugalczycy aplikowali naszym kolejne gole i do dziś pamiętam zmokniętego Jerzego Engela – symbol koreańskiej klęski. Przegrana w kiepskim stylu z Luisem Figo i spółką oznaczała odpadnięcie z mundialu, co dla mnie było katastrofą. Gorycz porażki osłodziła mi lekko wygrana ze Stanami Zjednoczonymi. Z tego spotkania najbardziej zapamiętałem świetny występ Arkadiusza Głowackiego i nieuznaną bramkę dla przeciwników, przy której dał się sfaulować. Pamiętam jak dziś słowa Mateusza Borka o sprytnym zachowaniu polskiego obrońcy w tamtej sytuacji.

Żeby nie być gołosłownym - autor
w klubowej koszulce Roberto Carlosa
testuje cierpliwość strażnika
"Canarinhos" nie zawodzą 
Mistrzostwa skończyły się dla polskich piłkarzy, ale przecież nie dla kibiców z Polski. Trzeba było przełknąć gorzką pigułkę i dalej delektować się mundialem. Nie miałem większych problemów z wyborem drużyny, której teraz będę kibicował. Padło na Brazylijczyków, bo grali piękny futbol, a także mieli w składzie mojego ulubionego piłkarza. Nie, nie chodzi o Ronaldo, choć tego zawodnika też darzyłem dużą estymą. Mam na myśli Roberto Carlosa, czyli mojego sportowego idola młodzieńczych lat. Nie wiem, dlaczego wybrałem akurat jego. Swoją przygodę z piłka zaczynałem wprawdzie na boku obrony, ale na prawej stronie, a lewą nogą mogłem co najwyżej kopnąć się w czoło. Nie byłem dużo niższy niż większość kolegów z drużyny, nie dysponowałem też atomowym uderzeniem. Lewy obrońca „Canarinhos” był jednak dla mnie wyjątkowy, być może dlatego, że reprezentował barwy mojego ulubionego Realu Madryt. Niedawno znalazłem nawet w szafie koszulkę z jego nazwiskiem, jeszcze z czasów, kiedy „Królewscy” nosili na trykotach logo firmy „Teka”. Trudno zliczyć, ile meczów w niej rozegrałem i ile dni przechodziłem, mając ją na sobie. Z moimi klubowymi koszulkami wiąże się też inna ciekawa historia, która bez wątpienia miała wpływ na to, że podczas azjatyckiego mundialu ściskałem kciuki za Brazylię.

A tutaj na spacerze z rodziną kilka dni po mundialu.
Mam na sobie koszulkę, która rodzice przywieźli
trzy miesiące wcześniej z Włoch. Mieli nosa.
W tle inny wielki futbolowy kibic - mój dziadek.
Tuż przed mistrzostwami, w kwietniu, moi rodzice byli na wycieczce we Włoszech. Oczywiście nie mogli wrócić stamtąd z pustymi rękami, dlatego postanowili kupić mi piłkarski trykot. Nie wiem, jak do tego doszło, ale przywieźli mi… koszulkę Interu Mediolan z numerem 9 i nazwiskiem Ronaldo na plecach. Zaznaczę, że było to przed rozpoczęciem mundialu, kiedy forma Brazylijczyka wracającego po długiej rekonwalescencji i dwukrotnym zerwaniu więzadeł krzyżowych w kolanie była wielką niewiadomą. Moi rodzice nigdy nie byli fanami futbolu, dlatego tym bardziej zdziwiłem się, że wybrali akurat ten trykot. Jak się okazało, mieli nosa, bo to właśnie Ronaldo został królem strzelców mistrzostw i ich największą gwiazdą, prowadząc „Canarinhos” do piątego w historii tytułu. Pamiętam swoją niesamowitą radość, kiedy napastnik Interu zdobył pierwszą bramkę w finałowym meczu z Niemcami, których nie darzyłem szczególną sympatią. Cieszyłem się niezmiernie – brazylijscy piłkarze oszczędzili mi kolejnego rozczarowania, pewnie wygrywając cały turniej. Odtąd mogłem z dumą nosić koszulkę Ronaldo! No, przynajmniej do momentu jego transferu do Realu Madryt, kiedy stała się już mało aktualna. Wtedy i tak nie mogłem jednak narzekać – w końcu wzmacniał mój ulubiony klub.

Po mistrzostwach w Korei i Japonii ukazało się kilka książek.
O przyczynach klęski na azjatyckim mundialu napisali m.in.
Jerzy Engel i Roman Kołtoń
Utracona wiara
O mistrzostwach świata w Korei i Japonii mógłbym pisać jeszcze długo. Tak długo, że nawet tutaj mogłoby zabraknąć miejsca. Pamiętam jak dziś mecze, które śledziłem w niemieckiej telewizji (nie mieliśmy dekodera Polsatu, ale antenę satelitarną już tak): Niemcy – Arabia Saudyjska czy Hiszpania – Korea Południowa w 1/4 finału, pamiętam wiele innych szczegółów. Mój pierwszy mundial był więc wyjątkowy i zapadł mi głęboko w pamięć, ale był szczególny także z innego powodu. To właśnie podczas koreańsko-japońskiej imprezy po raz pierwszy została zachwiana moja wiara w czystość futbolu. Kontrowersyjne decyzje arbitrów, którzy przepchnęli gospodarzy do półfinału czy kłótnie w polskim zespole sprawiły, że przekonałem się, iż futbol to coś więcej niż dwudziestu dwóch facetów oganiających się za piłką tylko po to, żeby wygrać. Tam, gdzie w grę wchodzą ogromne pieniądze, rozgrywki nigdy nie będą toczyły się w czystej, wyłącznie sportowej atmosferze. To trochę smutne, ale oczywiście w życiu każdego kibica nadchodzi taki moment, w którym przestaje wierzyć we wszystkie słowa piłkarzy, trenerów, działaczy i zaczyna postrzegać futbol zupełnie inaczej. Pewnie dlatego kolejne mundiale nigdy nie są tak piękne jak ten pierwszy. Dla wszystkich młodych kibiców, którzy śledzą właśnie swoje pierwsze mistrzostwa świata, mam więc jedną radę: cieszcie się nieskazitelną magią futbolu. Na zakulisowe brudy i ciemne strony tej gry przyjdzie jeszcze czas.

2 komentarze:

  1. co kupic aby uzupelnic braki w organizmie po treningu? pije carbo co jeszcze? http://www.dso.pl/fitness-authority-carborade-1000-p-5981.html

    OdpowiedzUsuń
  2. ja pamiętam jeszcze że specjalnie na mistrzostwa świata 2002 wyszła gra Era futbolu

    OdpowiedzUsuń