sobota, 4 stycznia 2014

"Książkę pisałem podczas podróży poślubnej" - wywiad z Damianem Juszczykiem, autorem pozycji "Wygrani"

Damian Juszczyk (w środku) wraz z bohaterami swojej
książki - José Ignacio Hernándezem (z prawej) i Jordim
Aragonésem podczas oficjalnej premiery "Wygranych".
Fot. Katarzyna Mielnik
Damian Juszczyk, oprócz tego, że w swoim bogatym dorobku ma książkę poświęconą trenerom Wisły Can-Pack Kraków, od niedawna może pochwalić się czymś absolutnie wyjątkowym. W grudniu został drugim polskim absolwentem międzynarodowych studiów Zarządzania i Marketingu w Sporcie, organizowanych przez koszykarską Euroligę i Uniwersytet Ca’Foscari w Wenecji. W wywiadzie dla bloga dziennikarz sportowy zdradza, jak udało mu się tego dokonać, wspomina o swoich planach na przyszłość, ale przede wszystkim mówi o pracach nad pozycją "Wygrani".

- W marcu ukazała się Twoja książka poświęcona szkoleniowcom Wisły Can-Pack Kraków - José Ignacio Hernándezowi i Jordiemu Aragonésowi. Skąd pomysł na wydanie takiej publikacji?

Dwóch hiszpańskich trenerów, wyjeżdżających do dość odległej, a z pewnością znacznie chłodniejszej od ich ojczyzny Polski, pracujących w Krakowie przez cztery lata i zamieniających ligowego średniaka w jedną z czołowych drużyny kontynentu - czy to nie brzmi ciekawie? Jeśli dodać do tego mocne osobowości niezwykle sympatycznych (wbrew wizerunkowi nerwowego José z ławki trenerskiej) i otwartych Hiszpanów, ich zderzenie z inną kulturą, a także przyjaźń ponad podziałami - kibica Realu Madryt z fanem FC Barcelony - wychodzi „samograj”. Jako dziennikarz sportowy miałem okazję dobrze poznać José i Jordiego, a dzięki mojej znajomości języka hiszpańskiego w ciągu tych niemal czterech lat zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Wiedziałem, że to barwne postaci, godne książki, które zasłużyły na takie podsumowanie swojej sportowej przygody ze zdecydowanie najlepszą za ich kadencji koszykarską drużyną w Polsce.

- Książka "Wygrani" nie jest zbyt obszerna - liczy tylko 68 stron. Nie chciałeś napisać nieco więcej na temat hiszpańskich trenerów?

W tym przypadku nie chodziło o chęci. Pomysł przyszedł mi do głowy pod koniec roku, mieliśmy tylko kilka dni do wyjazdu José i Jordiego na Święta Bożego Narodzenia do Hiszpanii. To oznaczało możliwość zorganizowania zaledwie paru spotkań na rozmowę między meczami i treningami. Z kolei w styczniu to mnie czekał wyjazd - na staż do koszykarskiego wicemistrza Hiszpanii, a później podróż poślubna. Do Krakowa miałem wrócić ponownie po dwóch miesiącach, a z wydaniem książki chciałem zdążyć przed turniejem finałowym Euroligi, w którym Wisła tradycyjnie miała duże szanse wystąpić. Wszystko działo się więc błyskawicznie. Kilka dni na podsumowanie czterech lat życia i pracy w Krakowie, a później dwa tygodnie na napisanie książki i przygotowanie całego procesu wydawniczego (w Hiszpanii uczestniczyłem w kursie językowym i stażu, wychodziłem rano i wracałem późnym wieczorem, więc jedyną szansą na napisanie książki i zorganizowanie jej wydania oraz tłumaczenia na angielski i hiszpański była… moja podróż poślubna na Dominikanie!)… Biorąc pod uwagę tak krótki czas, nie chodziło o ilość, lecz o jakość. Poza tym, to miała być lekka i przyjemna pozycja dla fanów sportu, a nie kolejna encyklopedia, pełna dat i nieciekawych faktów, jakich wiele na rynku pozycji sportowych. Choć przyznam, że ostateczny rozmiar książki po jej sformatowaniu do druku zaskoczył nawet mnie. (śmiech)

- Jaki więc cel przyświecał Ci podczas pracy nad tą biografią?

Chciałem skupić się nie na sportowej stronie pracy trenerów (choć tej oczywiście też nie pominęliśmy), ale na ich codziennym życiu - odnajdywaniu się w nowej rzeczywistości, wśród ludzi mówiących innym językiem, wszystko wokół było dla nich przecież zupełnie nowe i dość „egzotyczne”. Postanowiłem wyciągnąć największe ciekawostki i pozwolić kibicom poznać José i Jordiego także jako osoby, a nie tylko szkoleniowców, zajrzeć za kulisy ich pracy i życia prywatnego.

- Ciekawostką jest fakt, że Twoja książka ukazała się w aż trzech wersjach językowych - polskiej, hiszpańskiej i angielskiej.

Wersja polska powstała z powodów oczywistych - aby kibice, którzy przez lata towarzyszyli José i Jordiemu w pracy, mogli ich lepiej poznać. Z wersją angielską celowałem w turniej finałowy Euroligi, myśląc o międzynarodowym środowisku koszykarskim. Ostatecznie Wisła do turnieju finałowego nie awansowała, ale dzięki temu książka była promowana przez federację FIBA Europe. Wiedziałem również, jak ważnymi postaciami José i Jordi są w swoim kraju. Chciałem, aby ich rodziny i przyjaciele, a także hiszpańscy sympatycy koszykówki, też mogli się zapoznać z tą publikacją.

- Pozycja była sprzedawana za granicą?

Książka była - i nadal jest - sprzedawana przez internet za pośrednictwem oficjalnej strony wydawnictwa (Wyczerpane.pl) oraz w największych polskich księgarniach internetowych (m.in. Empik.com, Merlin.pl i Sendsport). Została wydana w systemie „druku na życzenie”. Nie skupialiśmy się na konkretnym nakładzie. W momencie, w którym czytelnik zamawia książkę, jest ona drukowana. W kilku wspomnianych księgarniach można było dokonać zamówienia w języku angielskim. Zamówienia z Hiszpanii spływały bezpośrednio do mnie, ułatwiałem dokonanie zakupu. I muszę przyznać, że zainteresowanie wśród Hiszpanów - zwłaszcza z Salamanki, w której wcześniej przez długie lata pracowali obaj trenerzy - było naprawdę duże, jak na książkę o kobiecej koszykówce. W Hiszpanii sprzedało się mniej więcej tyle samo egzemplarzy, co w Polsce. Sporo książek dla rodziny i przyjaciół zawieźli też José i Jordi.

- Z jakimi opiniami o książce spotkałeś się do tej pory? 

Zarówno w mediach, jak i wśród czytelników, jako największą wadę książki wskazywano to, że... chciałoby się przeczytać więcej, iż jest zbyt mało obszerna. Na szczęście, słowa te były wypowiadane w kategoriach komplementu. A mnie właśnie o to chodziło - wolałem zostawić czytelnika z niedosytem niż z przesytem. (śmiech)

- Mimo młodego wieku, jesteś autorem z bardzo dużym doświadczeniem dziennikarskim. Przeglądając Twoje konto w serwisie Golden Line imponuje liczba mediów, z którymi współpracowałeś. Pracę w którym miejscu wspominasz najlepiej? Gdzie nauczyłeś się najwięcej?

Rzeczywiście, miałem przyjemność pracować w wielu ciekawych redakcjach. Przez cały czas się uczyłem i rozwijałem. Gdyby tak nie było, praca w danej redakcji nie miałaby już sensu. Zaczynałem jako trzynastolatek, wówczas moja praca w „Supertempie” (odłamie „Przeglądu Sportowego”) była czymś niezwykłym nie tylko dla mnie, ale też dla moich redakcyjnych kolegów. (śmiech) Na pewno zapamiętam dwuletnią współpracę w roli dziennikarza informacyjnego w krakowskim oddziale Telewizji Polskiej. W „Dzienniku Polskim” pan Krzysztof Kawa pokazał mi podejście do dziennikarstwa, jakie powinni mieć szefowie wszystkich redakcji, w dziale sportowym „Super Expressu” przekonałem się, że także w tabloidzie można rzetelnie wykonywać swoją pracę, a „Przegląd Sportowy” był ukoronowaniem wieloletnich wysiłków, choć nieco rozczarowały mnie panujące tam standardy.

- Obecnie nie zajmujesz się już dziennikarstwem sportowym.

Po niemal rocznej przygodzie z działem marketingu firmy 4F otworzyłem się na nowe wyzwania. Niedawno przetłumaczyłem moją pierwszą książkę sportową z języka hiszpańskiego na polski dla jednego z czołowych polskich wydawnictw, teraz czekam, aż ukaże się w druku. Właśnie pracuję nad tłumaczeniem kolejnej sportowej książki. W grudniu ukończyłem też międzynarodowe studia Zarządzania i Marketingu w Sporcie, organizowane przez Uniwersytet Ca’Foscari w Wenecji i koszykarską Euroligę. Teraz moim celem jest praca w związku sportowym lub w klubie. Ale nie ograniczam się - od października znowu jestem studentem: psychologii dla magistrów i dietetyki.

- Swoją przyszłość wiążesz więc jeszcze z dziennikarstwem, czy w najbliższej przyszłości będziesz skupiał się wyłącznie na pracy w marketingu sportowym?

- Gdyby pojawiła się poważna oferta dziennikarska, może wróciłbym do pisania, ale w dzisiejszych realiach to mało prawdopodobne. Nie interesuje mnie praca w pięciu redakcjach na raz na umowę o dzieło i „ciułanie” godnej pensji, a w tej chwili w naszym kraju dziennikarzy nie traktuje się poważnie. Dlatego zdecydowanie stawiam na marketing sportowy, który wiąże się z większymi wyzwaniami niż dziennikarstwo i w większym stopniu poszerza horyzonty.

- Jak wspomniałeś, od niedawna jesteś absolwentem międzynarodowych studiów Zarządzania i Marketingu w Sporcie. Jak dostałeś się do tego elitarnego grona?

Proces rekrutacji był wieloetapowy. Najpierw było zgłoszenie, a później m.in. weryfikacja dorobku zawodowego i telefoniczne rozmowy kwalifikacyjne. Cieszę się, że doceniono lata mojej działalności w środowisku sportowym i mogłem rozwijać się na tak prestiżowych studiach.

- Co dała Ci ta przygoda oprócz dumy z faktu, że stałeś się drugim polskim absolwentem tych studiów?

Przede wszystkim ogromną wiedzę. Zajęcia z czołowymi specjalistami w swoich dziedzinach z całego świata i unikalne materiały do nauki to niesamowity ładunek intelektualny. Dzięki temu wiem, że jestem gotowy podjąć pracę w dowolnej organizacji sportowej - po doświadczeniach z kursu z korzyścią nie tylko dla mnie, ale również dla tej organizacji. (śmiech) Nawiązałem też cenne kontakty w środowisku sportowym, niezwykłe przyjaźnie z kolegami z całej Europy, a także z… Libanu. Możliwość wymiany doświadczeń, skonfrontowania swojego spojrzenia na sport i na życie w ogóle w takim gronie były bezcenne.

- Wspomniałeś o tym, że zajmujesz się obecnie tłumaczeniem pozycji sportowych z języka hiszpańskiego. W przyszłości masz zamiar napisać jeszcze jakąś własną książkę o sporcie? Może poradnik dla wszystkich, którzy chcieliby zajmować się marketingiem sportowym?

Kto wie… Praca przy „Wygranych” była dla mnie wielką radością i przyniosła mi dużo satysfakcji. Choć nie ukrywam, że od początku zdawałem sobie sprawę, iż ze względu na skalę zainteresowania kobiecą koszykówką w Polsce będzie to raczej inwestycja z własnej kieszeni niż sposób na zarobienie milionów. (śmiech) Dlatego nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość, ale na razie - dla dobra domowego budżetu - zostanę raczej przy tłumaczeniu książek. Bo - co uświadomiono mi na studiach - to świetnie, że kochamy sport. Ale jeżeli chcemy w nim pracować, musimy pamiętać, że to także - a właściwie przede wszystkim - biznes.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz