Absolutny rekordzista, jeśli chodzi o napisane książki sportowe.
Twórca, pomysłodawca, autor i wydawca encyklopedii piłkarskiej FUJI, która na
rynku ukazuje się już od blisko ćwierćwiecza. Bezkompromisowy, mówiący zawsze
to, co myśli, przez co mający tyle samo wrogów, co wyznawców. Jego praca rzadko
jest doceniana przez środowisko, ale z jego zdaniem liczyć musi się każdy.
Zapraszam na długo wyczekiwany wywiad z Andrzejem Gowarzewskim.
- Najnowszy tom encyklopedii piłkarskiej FUJI to już 76. publikacja wydawnictwa
GiA. Nie byłoby tych wszystkich książek, gdyby nie archiwum, które zaczął Pan
prowadzić kilkadziesiąt lat temu. Jak to się zaczęło?
W moim życiu archiwum wydawało
się ostatnią rzeczą, którą chciałbym tworzyć. Studiowałem architekturę i
podobało mi się w niej wszystko, oprócz jednego – siedzenia przy rajzbrecie.
Kiedy rozpocząłem studia dziennikarskie, dostałem etat w redakcji „Sportu” w
Warszawie, wiedziałem, że nie potrzebuję niczego więcej. To nie był przypadek.
Już w 1959 roku, mając 13 lat, wygrałem dziennikarski konkurs harcerskiej
gazety „Świat Młodych”. Pochwaliłem się tym nawet w 47. tomie, bo można
powiedzieć, że mam udokumentowane 56 lat pracy dziennikarskiej. Jak zaczynałem robotę
w tej branży, to zajmowałem się reportażem społecznym. W "Sporcie” nie
było jednak na to zbyt dużo miejsca, poza tym nie zarobiłbym na tym tyle, ile
na etacie dziennikarza sportowego. Czułem się reporterem, cały czas chciałem
się w to bawić, bo miałem ambicje być dobrym dziennikarzem.
- Pańskie ambicje zostały jednak zgaszone, kiedy został Pan wyrzucony
ze „Sportu”, o czym opowiadał jakiś czas temu w programie Patryka
Mirosławskiego „As Wywiadu”.
Po sześciu latach pracy, razem ze
Stefanem Riedlem wymyśliliśmy, że akredytujemy się na igrzyska olimpijskie w
Montrealu. Dostaliśmy akredytację, wzięliśmy bezpłatny urlop i polecieliśmy do
Kanady. Aby na to zarobić, po igrzyskach pracowaliśmy tam kilka tygodni, ale
kiedy wróciliśmy do kraju, okazało się, że wyrzucono nas z redakcji. Uzyskaliśmy
zgodę na wyjazd redaktora naczelnego, a rzekomo powinniśmy mieć zgodę dyrektora
wydawnictwa, co było ewidentnym przekrętem. Sądziłem się, po roku wygrałem
sprawę, ale do „Sportu” nie chciałem już wracać. Stwierdziłem, że moja noga
więcej tam nie postanie. Kosztowało mnie to wilczy bilet w śląskiej prasie…
- Na życie jakoś trzeba było zarabiać… Czym się Pan zajął?
Nie powiem, że utrzymywali mnie
znajomi cinkciarze, ale w tamtym czasie na pewno mi pomogli. Kiedy dowiedzieli
się, że zostaliśmy wyrzuceni z redakcji „Sportu”, pozwolili nam zarabiać.
Jeździłem samochodem z Katowic do Krakowa, tam na Czarnowiejskiej przed
Peweksem spotykałem się z ustawionymi ludźmi. Ja przywoziłem kasę, oni ją wymieniali
na dewizy i bony, zgodnie z potrzebami moich „pracodawców”. To była cała
robota, na której zarabiałem pięć razy więcej niż w „Sporcie”.