piątek, 3 sierpnia 2012

O dwóch takich, którzy potrafili pokonać każdą przeszkodę. Część I: ZDZISŁAW KRZYSZKOWIAK

3 km z przeszkodami. Na tym dystansie w Londynie wystartuje Łukasz Parszczyński oraz Matylda Szlęzak i Katarzyna Kowalska. Trudno jednak liczyć, żeby Polacy nawiązali do pięknych tradycji w tej konkurencji lekkoatletycznej. Na medalowy olimpijski dorobek w biegu z przeszkodami złożyły się dotychczas osiągnięcia dwóch wielkich sportowców – Zdzisława Krzyszkowiaka i Bronisława Malinowskiego.

Obu biegaczy wiele łączy. Zarówno Krzyszkowiak jak i Malinowski byli mistrzami olimpijskimi. Temu pierwszemu udało się wywalczyć złoto w Rzymie w 1960 r., drugiemu – dokładnie 20 lat później w Moskwie. Obaj mają też na koncie po dwa tytuły mistrza Europy, z tym, że Krzyszkowiak zdobył dwa tytuły podczas jednych mistrzostw, startując przy tym… na 5 i 10 km. Malinowski nigdy nie był rekordzistą świata na dystansie 3 000 m z przeszkodami, a Krzyszkowiak dwa razy – w 1960 i 1961 r., bił najlepszy na świecie wynik. Mistrz olimpijski z Moskwy ma jednak na swoim koncie jeszcze jeden medal – srebro, które zdobył na Igrzyskach w Montrealu w 1976 r.

Zdzisław Krzyszkowiak urodził się 3 sierpnia 1929 r. w Wielichowie koło Kościana. Jego kariera sportowa na dobre rozpoczęła się w 1950 roku, kiedy to został zaciągnięty do służby wojskowej. Najpierw służył w Mrągowie, potem trafił do kompanii sportowej CWKS Legii w Warszawie. Tam spotkał trenera Wacława Gąssowskiego. Młody biegacz osiągał pierwsze sukcesy i w 1951 roku trafił do kadry narodowej, a następnie do kadry olimpijskiej, gdyż zbliżały się Igrzyska Olimpijskie w Helsinkach. W tym samym czasie Krzyszkowiak poznał trenera, dzięki któremu stał się potem jednym z najlepszych długodystansowców na świecie. Jan Mulak, dzięki swoim pomysłom i innowacjom treningowym stworzył „wunderteam” – najlepszą lekkoatletyczną drużynę w historii polskiego sportu, a w latach 50. i 60. czołowy zespół na świecie. 

Do Helsinek „Krzyś”, jak nazywano Krzyszkowiaka, jednak nie pojechał. Mimo iż w biegach kontrolnych i zawodach był lepszy od Jana Kielasa, na igrzyska pojechał jego kolega. To dlatego, że ojciec Krzyszkowiaka był urzędnikiem. Gdyby pracował jako robotnik albo chłop, „Krzyś” pobiegłby zapewne w Finlandii… Nieodpowiednie pochodzenie społeczne było jednak dla Polskiego Związku Lekkiej Atletyki wystarczającym powodem, żeby zakazać zawodnikowi występu w olimpijskim turnieju.

Wielu sportowców na miejscu Zdzisława Krzyszkowiaka poddałoby się, zrezygnowało z trudnych przecież i wymagających ogromnego wysiłku treningów, może rzuciło sport. Zakaz wyjazdu na igrzyska nie złamał długodystansowca. Przez całą swoją karierę „Krzyś” odznaczał się niesamowitym uporem w dążeniu do celu, a trzeba przyznać, że pech go nie opuszczał. Liczne kontuzje, wydarzenia losowe, problemy rodzinne… Z tym wszystkim musiał zmagać się Krzyszkowiak podczas swojej kariery. Pech dał o sobie znać po raz pierwszy w 1953 roku, tuż przed wyjazdem na mistrzostwa Europy do Berna. Podczas gry w palanta, biegacz zderzył się z Jerzym Chromikiem i naderwał mięsień prosty brzucha. Nikt nie potrafił pomóc w tej sytuacji Krzyszkowiakowi, nawet lekarze, więc sportowiec zadecydował sam. Mimo ciągłego bólu, rozpoczął treningi, stopniowo zwiększając ich intensywność. Wielu postawiło już na „Krzysiu” krzyżyk, wątpiąc w jego powrót do sportu. Nawet lekarze stwierdzili, że dalsza sportowa kariera jest niepewna. Biegacz nie poddał się jednak i już w następnym roku został ponownie wciągnięty w cykl szkoleniowy kadry narodowej.

W tym miejscu warto kilka słów poświęcić temu, jak trenowali w latach 50. polscy biegacze. Głównym ośrodkiem treningowym kadry został Wałcz. To tam tak naprawdę rodziła się wspaniała polska drużyna lekkoatletyczna. Otoczenie ośrodka to lasy i jeziora – piękny, naturalny teren. Większość treningów odbywała się właśnie tam, nie na stadionie. Wałcz był dobrym miejscem do biegania ze względu na znakomity klimat, lubili też tam trenować biegacze, którzy preferowali samotność, gdyż różnorodna przyroda nie pozwalała im się nudzić, widoki były wspaniałe. W dodatku trenerzy wprowadzili do przygotowań liczne małe i duże zabawy biegowe, podczas których sportowcy zwiększali swoją wydolność, nie odczuwając tak bardzo zmęczenia. Trenowanie trzy razy dziennie przynosiło świetne efekty i wyniki na poziomie najlepszych na świecie, które biegacze osiągali na wałczańskim stadionie. Oprócz zawodników sportów wytrzymałościowych, do Wałcza przyjeżdżali też sprinterzy czy płotkarze.

W 1955 roku Krzyszkowiak przeniósł się do Zawiszy Bydgoszcz i w tym klubie występował do zakończenia kariery. W jego barwach pojechał na swoje pierwsze igrzyska – w 1956 roku do Melbourne. Przygotowania do turnieju olimpijskiego nie obyły się bez przygód. Krzyszkowiak zmagał się z kontuzją pachwiny, zapaleniem ucha, omal nie zginął wracając z kadrą z mityngu w Trondheim! W samolocie, w którym wracała polska reprezentacja, przestały pracować silniki i piloci zdecydowali się lądować na wodzie. Kiedy już przygotowywali się do lądowania, jeden z silników zaczął działać, dzięki czemu maszyna mogła ponownie wznieść się wyżej i dokończyć lot. Jakby tego było mało, w lipcu „Krzyś” trafił do szpitala z podejrzeniem zapalenia płuc i spędził tam 6 tygodni. Na szczęście igrzyska odbywały się w listopadzie, gdyż w tamtym miesiącu w Australii jest lato i Krzyszkowiakowi udało się przygotować formę. Po czterodniowym (sic!) przelocie do Melbourne, okazało się, że pech jeszcze nie opuścił polskiego długodystansowca. W pierwszym biegu – na 10 000 m „Krzyś” pobiegł nieco bojaźliwie, ale zajął dobre, czwarte miejsce. Bieg wygrał znakomity Kuc i kiedy Krzyszkowiak podszedł do reprezentanta ZSRR pogratulować zwycięstwa, ten niechcący stanął kolcami na jego stopę. Palec Polaka krwawił. Dzień później w wiosce olimpijskiej pies pogryzł jego łydkę. Krzyszkowiak w obu przypadkach odmówił wzięcia zastrzyków, ryzykując swoje zdrowie. Na szczęście z jego nogą nie działo się nic złego i stanął do półfinału biegu na 3 km z przeszkodami. Wszystko szło znakomicie, polski zawodnik prowadził, czuł się dobrze i na pewno wygrałby półfinał, gdyby nie Amerykanin Jones, który, przeskakując przez przeszkodę, potknął się, trącając Krzyszkowiaka. Polak zaliczył upadek, zdzierając skórę kolan i rąk. Udało mu się dogonić rywali i zająć 5. miejsce, które dawało finał. Stan nóg i rąk długodystansowca był jednak fatalny… Lekarze zdecydowali się nie bandażować ran, aby zawodnik mógł wystartować. Następnego dnia wdało się jednak zakażenie, Krzyszkowiak dostał zastrzyk przeciwtężcowy, gorączkował. Marzenia o medalu olimpijskim znowu pokrzyżował pech.

W końcu jednak karta się odwróciła. Niezwykłym wyczynem Zdzisław Krzyszkowiak popisał się w mistrzostwach Europy w Sztokholmie w 1958 roku. Zdobył wtedy dwa złote medale – najpierw w biegu na 10 km, potem na 5. Po wojnie nie udało się tego dokonać nikomu! Sam Emil Zatopek – legendarny biegacz, stwierdził po zawodach, że Krzyszkowiak jest obecnie najlepszym długodystansowcem na świecie. Warto dodać, że polska reprezentacja spisała się fantastycznie w tamtym turnieju. 8 złotych medali, 2 srebrne i 2 brązowe – tak prezentował się dorobek Polski w mistrzostwach Europy 1958. Zwyciężył, m.in. inny długodystansowiec – Jerzy Chromik, pokonując rywali w biegu na 3 km z przeszkodami. Polska miała wówczas „wielką piątkę” biegaczy długich dystansów, której zazdrościł cały świat. Oprócz dwóch wymienionych sportowców, zaliczano do niej jeszcze Kazimierza Zimnego, Stanisława Ożóga i Mariana Jochmana.

Rok poprzedzający kolejne igrzyska olimpijskie Zdzisław Krzyszkowiak poświęcił na leczenie. Dopadła go choroba wrzodowa dwunastnicy. Okres przygotowawczy był nieco zakłócony, ale ostatecznie „Krzyś”, po rehabilitacji i indywidualnych treningach w sanatorium w Krynicy Górskiej, wrócił do startów. 26 czerwca 1960 roku wziął udział w biegu na 3 km z przeszkodami w Tule i pobił tam rekord świata! Na Igrzyska do Rzymu jechał więc jako główny faworyt do zwycięstwa. Tym razem pech nie pokrzyżował planów Krzyszkowiaka i 3 września stanął do biegu finałowego. Jego głównymi rywalami mieli być Rosjanie – Sokołow, Rżyszczyn i Konow, którzy ze względu na przewagę liczebną, mogli rozegrać bieg po swojemu.

Tak też się stało. Od początku do przodu mocno ruszył najsłabszy z Rosjan, Konow. Ekipa ZSRR liczyła na to, że „Krzyś” da się sprowokować do przyjęcia wyzwania i będzie gonił uciekającego zawodnika. Krzyszkowiak zdawał sobie sprawę z ograniczonych możliwości wytrzymałościowych Konowa i pozwolił mu uciec. Ten jednak, zgodnie z przewidywaniami, osłabł i w końcu został dogoniony przez pozostałych biegaczy. Wtedy na czoło wysunął się Sokołow. Krzyszkowiak ruszył za nim i po chwili tylko ci dwaj zawodnicy liczyli się w walce o złoto. Rosjanin ciągle prowadził, lecz Krzyszkowiak wyprzedził go przed ostatnim rowem z wodą i zaczął finisz. Reprezentant ZSRR nie podjął nawet walki i złoty medal dla „Krzysia” stał się faktem. Warto dodać, że polski długodystansowiec pobił w tym biegu rekord olimpijski. Krzyszkowiak wystartował jeszcze w biegu na 10 km, ale, mocno zmęczony po wcześniejszym wyczynie, przybiegł na metę na 7. pozycji. Po latach wspominał, że drugi start w rzymskich Igrzyskach był błędem.

Podobnym błędem było wzięcie udziału w próbie odzyskania rekordu świata. Po igrzyskach rekord ten odebrał Krzyszkowiakowi mało znany reprezentant ZSRR – Taran. Kierownictwo reprezentacji wpadło więc na pomysł, żeby zorganizować specjalny bieg w Wałczu, gdzie mistrz olimpijski potwierdzi swoja dominację na dystansie 3 km z przeszkodami i odzyska, co utracone. Trenerem długodystansowców nie był już Jan Mulak, lecz Tadeusz Kępka, który podczas treningów przygotowywał Krzyszkowiaka do próby w Wałczu, mimo iż był to rok poolimpijski, który charakteryzuje się mniejszą intensywnością ćwiczeń. Mulak został odsunięty od konkurencji wytrzymałościowych po konflikcie z PZLA. Jakby tego wszystkiego było mało, „Krzyś” zmagał się z kontuzją – naderwanym przyczepem ścięgna Achillesa. Bicie rekordu było jednak ważniejsze niż leczenie. Mimo wszystkich przeciwności, a także nienajlepszej pogody, Zdzisław Krzyszkowiak ponownie uzyskał najlepszy wynik na świecie na dystansie 3 km z przeszkodami. Poprawił rezultat Tarana o jedną sekundę! To był jednak początek końca kariery polskiego zawodnika.

Po rekordowym biegu pogłębiła się kontuzja. W PZLA nie było najlepszej atmosfery, zawodnicy nie potrafili dogadać się z trenerami, a Krzyszkowiakowi brakowało w trudnych chwilach trenera Mulaka. Po nieudanych mistrzostwach Europy w Belgradzie w 1962 roku, kiedy to wskutek złego przygotowania przeszkód przez organizatorów, „Krzyś” nabawił się kolejnej groźnej kontuzji i wobec braku poprawy atmosfery w PZLA, zawodnik zadecydował w 1963 roku o zawieszeniu kolców na kołku. Miał wtedy 34 lata.

Po zakończeniu czynnego biegania, zajął się szkoleniem swoich następców w Zawiszy Bydgoszcz. Chciał być również asystentem w kadrze narodowej, ale trener Kępka obawiał się konkurenta. Mimo propozycji trenerskiej ze Szwajcarii, „Krzyś” nie dostał zgody od polskich władz na wyjazd do zagranicznego klubu. Trenował więc sportowców w Bydgoszczy. Potem był jeszcze pilotem wycieczek zagranicznych i działał w PKOl-u. Zmarł w Warszawie 24 marca 2003 roku.

Historię życia Zdzisława Krzyszkowiaka opisuje książka „Niezapomniane przeżycia”. Pozycja została wydana w Warszawie w 2000 roku z okazji 80-lecia PKOl-u. Jest to dzieło autobiograficzne, autor opisuje w nim najważniejsze wydarzenia swojej sportowej kariery, których streszczenie znajduje się wyżej. To, co urzeka w polskim mistrzu olimpijskim, to skromność. Autor podkreśla, że nie byłoby jego sukcesów bez wspaniałej pracy trenerskiej Jana Mulaka. Odnosi się do jego osoby z ogromnym szacunkiem, podobnie jak do rywali. Krzyszkowiak nie ma wielkich pretensji do działaczy za to, że nie pozwolili mu jechać na Igrzyska do Helsinek. Wszystkie niepowodzenia zrzuca jedynie na karb towarzyszącego mu pecha, nie szukając winy we wszystkich wokół. Podkreśla swój niesamowity upór, a także poświęcenie, które było potrzebne do osiągnięcia tak wielkich sukcesów, jednocześnie nie żałując, że gdyby urodził się później, byłby pewnie o wiele bogatszy. Skromny człowiek pozbawiony jakiejkolwiek zarozumiałości. Wielki sportowiec, który nigdy się nie poddaje. Taki był zapewne Zdzisław Krzyszkowiak i taki obraz wyłania się z jego autobiografii.

20 sierpnia 2008 roku na stadionie Zawiszy w Bydgoszczy odsłonięto tablicę upamiętniającą Zdzisława Krzyszkowiaka. Nadanie imienia wybitnego sportowca temu obiektowi miało miejsce 25 czerwca 2003 roku. Poniżej krótka relacja z odsłonięcia pamiątkowej tablicy:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz