poniedziałek, 28 września 2020

Krzysztof Szujecki "Młody Wierzyński – biografia przedwojenna (sportowa)" (cz. 1)

Krzysztof Szujecki napisał minibiografię Kazimierza Wierzyńskiego "Młody Wierzyński" w ramach stypendium Kultura w Sieci. Celem projektu jest, aby jego praca dotarła bezpłatnie do możliwie jak największej grupy odbiorów, dlatego w najbliższym czasie na blogu możecie spodziewać się jej publikacji w trzech częściach. Dziś czas na część numer jeden.

W niniejszym szkicu zostało ukazane barwne życie Kazimierza Wierzyńskiego w okresie zaborów i II Rzeczypospolitej. Obok wielu działań i sukcesów na polu literatury, lata 1894-1939 związane są z eksplozją sportowych zainteresowań Wierzyńskiego i jego imponującym dorobkiem intelektualnym w tej dziedzinie. O sile pasji poety, ale także o rosnącym znaczeniu sportu w życiu społecznym, świadczyć może fakt, iż w dwudziestoleciu międzywojennym w warszawskich kręgach towarzysko-artystycznych zaczęto powtarzać za Antonim Słonimskim, że Wierzyński jest „najlepszym poetą wśród sportowców i najlepszym sportowcem wśród poetów”. 

Jesienią 1918 r. Wierzyński zamieszkał w Warszawie i nawiązał kontakt z literatami publikującymi w „Pro Arte”. Środowisko to założyło potem słynną grupę poetycką „Skamander”, a Wierzyński nadawał jej ton. Była ona w historii polskiej literatury zjawiskiem bezprecedensowym. W stolicy poeta mieszkał do końca okresu międzywojennego. Wierzyński należał do elity środowiska artystycznego, toteż szybko włączył się w główny nurt życia kulturalnego stolicy. Był twórcą popularnym i cenionym. Po kilku latach został laureatem nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Należał do stałych współpracowników „Wiadomości Literackich”.

Wkrótce też dał się poznać szerszej publiczności jako wielki miłośnik sportu… Po przeniesieniu redakcji „Przeglądu Sportowego” z Krakowa do Warszawy, Kazimierzowi Wierzyńskiemu zaproponowano objęcie posady redaktora naczelnego.

W niniejszym tekście omówione zostały przyczyny sukcesu „Lauru Olimpijskiego”. Zaprezentowano także kontakty Wierzyńskiego z najwybitniejszymi postaciami ówczesnej Warszawy, m.in. Ignacym Matuszewskim, Leopoldem Staffem, Józefem Piłsudskim czy Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim – by tylko ich wymienić. Omówiono miejsca i lokale, w których Kazimierz Wierzyński spędzał czas (zawodowo i towarzysko). Odtworzony został tym samym niezwykły klimat stolicy, twórczo inspirujący wielu znamienitych Polaków tamtej epoki.
    Zwieńczeniem osiągnięć zawodowych Kazimierza Wierzyńskiego w okresie międzywojennym był wybór do prestiżowej Polskiej Akademii Literatury (styczeń, 1938). Opowieść o tych wyjątkowych latach z życia poety kończy się we wrześniu 1939 r., kiedy opuścił on Warszawę. Niestety już na zawsze.

 

Część I

Dzieciństwo i sport

Kazimierz Wierzyński przyszedł na świat w rodzinie spolonizowanych osadników proweniencji niemieckiej. Miało to miejsce 27 sierpnia 1894 roku w Drohobyczu (miasto to w okresie II Rzeczypospolitej znajdowało się w granicach Polski). Był synem urzędnika kolejowego Andrzeja Wirstleina i Felicji z Dunin Wąsowiczów; miał dwóch starszych braci.

Ojciec mój był urzędnikiem kolejowym przenoszonym z miejsca na miejsce, lata szczenięce spędziłem na stacjach o różnych nazwach, tak że dzieciństwo moje pozostało bez dokładnego adresu i potoczyło się rozwłóczone po lesistych stokach  wschodnich Karpat, jeśli można wyrazić się tak dekoracyjnie - pisał Wierzyński w „Pamiętniku Poety”. 

Naukę w szkole gimnazjalnej odbył w Stryju, gdzie państwo Wirstleinowie zamieszali przy ul. Zielnej 7. Stryj to liczące dziś około 60 tysięcy mieszkańców miasto położone na Ukrainie. Znajduje się w obwodzie lwowskim. Od XIV stulecia miejscowość ta należała do Polski, a po upadku I Rzeczypospolitej Stryj wszedł w obszar Cesarstwa Austriackiego. W latach siedemdziesiątych XIX wieku miasto zaczęło się intensywnie rozwijać: wybudowano linię kolejową, z czasem powstawały kolejne zakłady przemysłu metalowego, drzewnego, naftowego i spożywczego. Po odzyskaniu niepodległości Stryj powrócił w granice naszego kraju, ale - z wiadomych względów - tylko na dwadzieścia lat, będąc wówczas siedzibą powiatu w województwie stanisławowskim.

W czasie, gdy Kazio uczęszczał do tamtejszego Gimnazjum, Stryj był ważnym węzłem kolejowym. Miasto z rozległym rynkiem i imponującymi kamienicami, prezentowało się bardzo okazale. Dały o sobie wówczas znać upodobania literackie Wierzyńskiego, niemal codziennie wypożyczał on nową książkę z biblioteki Towarzystwa Szkoły Ludowej. Jego gust literacki w zakresie prozy kształtowali: Knut Hamsun, Gabriele d’Annunzio, Stanisław Wyspiański i Stefan Żeromski, zaś w zakresie poezji: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Zygmunt Krasiński oraz wybitny przedstawiciel literatury Młodej Polski i późniejszy mentor Skamandrytów w międzywojniu - Leopold Staff, który stał się jednym z najważniejszych autorytetów dla młodego Kazimierza Wierzyńskiego.

Mistrzem poetyckim mojej młodości był Leopold Staff - opowiadał. - Oczywiście, że zaczęło się od romantyków, deklamowaliśmy Mickiewicza i Słowackiego w szkole i na zebraniach konspiracyjnych, była to niejako poezja „sacro sanctum” narodowego. Ale nie mogliśmy się nie wychylać poza tę świętość zwłaszcza, gdy triumfująca w pierwszych latach stulecia Młoda Polska zaczęła szturmować do nas nową formą i odmiennymi ideami (...). Po tej nowości przyszła natychmiast inna, nowa nowość - Leopold Staff. Nie było w nim dekadenctwa Tetmajera, nie było mistycyzmu Kasprowicza, odezwał się natomiast głód mocy i zdobywczości, jakby przeczucie tych sił, których tak bardzo trzeba było Polsce przed wielką rozprawą 1914 roku. Staff użył po raz pierwszy prostego języka, bliskiego codzienności, nabijał strofę rzeczownikiem jak dynamitem akcji i energii, żelazną swoją formą uderzał jak młotem w takt naszych serc. „Sny o potędze”, tytuł pierwszego zbioru, wybrany został ze snów tysięcy młodych Polaków. Nieważne ile w tym było wpływu Fryderyka Nietzschego, cała ta książka, począwszy od tytułu, wyrażała marzenie pokolenia.

 Wycięte z książki zdjęcie Staffa, Kazimierz postawił na swoim biurku. Portret dostojnego pana towarzyszył mu w pierwszych, młodzieńczych próbach poetyckich. Po latach mieli poznać się osobiście, a ku ogromnej radości młodego poety - z czasem wywiązała się pomiędzy nimi przyjaźń.

 

Literatura i znaczenie sportu

  W opinii krytyków obaj lirycy wykazywali, mimo dzielącej ich różnicy pokoleniowej, zaskakującą bliskość twórczą oraz bardzo zbliżony poziom artystyczny. Jak pisał wybitny historyk literatury Julian Krzyżanowski: Szczegółowa analiza wykryje tu oczywiście różnice, wywołane przez odmienne stosunki kulturowo-społeczne. Młodemu Staffowi obce były zainteresowania sportowe, których nie znało jego pokolenie, a którymi żyli rówieśnicy Wierzyńskiego, ale nad tego rodzaju różnicami góruje w omawianym wypadku wspólna postawa, instynktowny ślepy zachwyt wobec spraw istnienia, spraw życia.

Nieprzypadkowo Krzyżanowski wskazywał w swoim wywodzie na tematykę sportową. Sport był bowiem drugą pasją Kazimierza Wierzyńskiego. Z zapałem uczestniczył on w treningach piłkarskich prowadzonych przez zawodnika lwowskiej Pogoni - Tadeusza Kuchara. Od 1906 roku funkcjonował bowiem w Stryju polski klub piłkarski - Pogoń Stryj, w którego juniorskiej drużynie grywał na prawym skrzydle Kazimierz Wierzyński. Raz zdarzyło się nawet, że wystąpił w pierwszym składzie, grając jednak na... bramce w wyjazdowym meczu z Lechią Lwów. Drużyna ze Stryja przegrała ten mecz 0:1. Można więc uznać, że debiut wypadł nie najgorzej, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, że Kazimierz zagrał na obcej dla siebie pozycji.

Oto jak wspominał po latach chwile spędzone na piłkarskim boisku Wierzyński: Pierwsze buty futbolowe - cóż to było za przeżycie! Pierwsze uderzenie piłki, gdy wybiegaliśmy na boisko, jej głośny, wesoły plask, jej kozły na miękkiej murawie! Pierwsze podanie ze środka na skrzydło albo celna, dokładna centra, w której krył się - jeśli można tak powiedzieć - zarodek strzału! Ile radości dawał bieg z piłką, ile wprawy trzeba było mieć, aby nie zgubić jej w biegu, nie rozdzielić się z nią przez nie dość dokładne kopnięcie. I jaka duma, gdy udało się obejść przeciwnika i podać partnerowi piłkę do strzału! A sam strzał... Kiedy należało strzelać, podpowiadał tajemniczy instynkt. Decyzja ta przychodziła błyskawicznie, nie można było się wahać ani zwlekać. Ani za wcześnie ani za późno. W sam raz, w sam róg bramki, szczurem po ziemi albo góra pod siatką.

                        Sportowa przygoda poety rozpoczęła się właśnie od gry w futbol. Gdy wchodził na boisko czynił ciekawe obserwacje – mecze piłkarskie kojarzyły mu się z widowiskiem teatralnym, a nawet czymś więcej. Po latach dał temu wyraz w wierszu pt. „Match footballowy” :

 

Oto tu jest największe Colosseum świata,

Tu serce żądz i życia bije najwymowniej,

Tu tajemny sens wiąże i entuzjazm brata

Milion ludzi na wielkiej rozsiadłych widowni.

 

Zamorra wsparty w bramce o szczyt Pirenejów,

Piękniejszy niż Don Juan, obciśnięty w swetrze,

Jak dumny król, w chaosie center i wolejów,

Śledzi kulę świetlistą, prująca powietrze.

 

Z Uralu w bój posłaną, jak z lufy moździerza,

Trzyma w oczach i więzi, a gdy kula spada,

Jak pająk się nad dziuplą bramki rozcapierza,

Jak krzak wystrzela w niebo, człowiek –barykada.

 

Pocisk skacze kozłami od miasta do miasta,

Z jednej strony jest Moskwa, z drugiej Barcelona,

Już steruje ku siatce, już spod stóp wyrasta,

Trybuny tracą oddech, cały stadion kona.

 

I pokażcie mi teraz – gdzie, w jakich teatrach

Milion widzów wystrzeli takim wielkim głosem:

Zamorra, lecąc w górę, jak żagiel na wiatrach,

Za Atlantyk wybija piłkę jednym ciosem!

 

Widownia oszalała, krzyczy, bije brawo,

Półkole trybun płonie niczym aureola,

I jak wielka tęsknota za zwycięską sławą

Tętni okrzyk stadionu: gola, gola, gola!

 

Jednak piłka nożna nie była jego jedynym sportowym zainteresowaniem, w młodości bowiem uprawiał także lekkoatletykę, pływanie oraz narciarstwo. Zimą spędzałem na nartach tygodnie i miesiące, a wspomnienia wypraw z moimi przyjaciółmi Rafałem Malczewskim, pułkownikiem Ziętkiewiczem [przyszłym mężem znanej narciarki - Elżbiety Michalewskiej-Ziętkiewicz - K.S.], Domaniewskimi, Ritterschildem i innymi zakopiańczykami są dla mnie pełne nostalgii - opowiadał Wierzyński.

Jego sportowe pasje, przytłumione nieco przez I wojnę światową i przeżycia obozowe, odżyły potem na nowo, czego najlepszym wyrazem było opublikowanie przez wydawnictwo Jakuba Mortkowicza „Lauru Olimpijskiego”. Zainteresowania sportem spowodowały jednocześnie, iż w warszawskich kręgach literackich (Kazimierz w 1918 roku zamieszkał w stolicy) powtarzano, że Wierzyński jest „najlepszym poetą wśród sportowców i najlepszym sportowcem wśród poetów”.

 

W stronę dorosłości

W okresie stryjskim Wierzyński żył jednak nie tylko nauką, literaturą i sportem. Od roku 1907 roku spotykał się z kolegami w domu z ogrodem, usytuowanym na obrzeżach miasta, aby uczestniczyć w nielegalnym kółku samokształceniowym, gdzie dyskutowano m.in. o ideach niepodległościowych. Wygłaszano też referaty, a Kazimierzowi wyznaczono temat dotyczący niemieckiej organizacji nacjonalistycznej - Hakaty. Te organizowane przez Związek Młodzieży Polskiej „Przyszłość” spotkania stanowiły dla gimnazjalistów ważny etap w rozwoju intelektualnym między odchodzącym dzieciństwem a nadchodzącą dorosłością. 

Po kilku latach nauki, nadszedł w końcu czas na zdawanie egzaminów maturalnych. Gimnazjalnym nauczycielem języka polskiego był Franciszek Sokołowski - wnikliwy recenzent młodzieńczych prac przyszłego autora „Lauru Olimpijskiego”. W maju 1912 roku Kazimierz Wirstlein zdawał egzamin pisemny, mając do wyboru następujące tematy: Miłość chrześcijańska w utworach Zygmunta Krasińskiego, Legiony w historii i kulturze, Któremu z pierwiastków należy dać pierwszeństwo o ile zachodzi kolizja między rozumem a uczuciem?

W pierwszym tygodniu czerwca odbył się - oczywiście również zakończony pomyślnym finałem - egzamin ustny.

Wkrótce po zdaniu matury Kazimierz wyjechał do Krakowa, aby rozpocząć studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Bardzo spodobało mu się królewskie miasto, nowo poznani ludzie i studencka swoboda. Sporo czasu zajmowała mu też konspiracja - był członkiem Organizacji Młodzieży Niepodległościowej „Zarzewie”.

W Krakowie, mogący pochwalić się wysokim wzrostem Wirstlein, trafił na zajęcia drużyny strzeleckiej: Na ćwiczeniach - wspominał - ze względu na wzrost stawałem w pierwszej czwórce, co miało pewne podniecające znaczenie. Sąsiadem moim był Melchior Wańkowicz. Wszystko toczyło się pomyślnie, uważaliśmy się za początek wojska polskiego, tylko fakt, że trzeba było wstawać o 5 czy 6 rano zasępiał dusze i ciało, zwłaszcza w niepogodę.

Warto dodać, że na bazie członków drużyn strzeleckich, krakowskiego Towarzystwa Sportowo-Gimnastycznego „Strzelec” oraz gniazd sokolich tworzono następnie Legiony Polskie.

W grudniu 1912 roku, dzięki nawiązanym w Krakowie kontaktom, miał miejsce poetycki debiut Kazimierza. Jego utwór ukazał się na łamach poznańskiego miesięcznika „Brzask”, którego redakcja zdecydowała się na opublikowanie wiersza pt. „Niech żyje życie”:

 

Niech żyje życie, radość, żar,

Młodzieńcza pieśń swawolna, pusta,

Marzenia złote, tęsknot czar,

Miłość śpiew - i słodkie usta!

 

Niech żyje rozkosz lotów, burz,

Wichura sił - i ból w rozterce,

Tysiące pragnień ogień dusz,

Zdobywań szczyt i żądne serce!

 

Niech żyje śniony szczęścia kwiat,

Potęga, moc i szał w rozkwicie,

Niech żyje cudny, wielki świat,

Niech żyje życie...!

 

Jak wspominał Kazimierz, utwór powstał, gdy miał 13 lat i należał już wtedy do młodzieżowej organizacji konspiracyjnej - „Przyszłość”. Drugim z opublikowanych utworów literackich Wierzyńskiego był wiersz o zdecydowanie bardziej patriotycznej wymowie i pod znamiennym tytułem „Hej, kiedyż, kiedyż!...”, zamieszczony w drohobyckiej jednodniówce „1863”. Wpisywał się on oczywiście w rozmaite wydarzenia mające związek z pięćdziesiątą rocznicą Powstania Styczniowego. Wiersz ten, podobnie jak inne pisane w tamtym czasie, nie zostały podpisane prawdziwym nazwiskiem autora. Poeta podpisywał się jako... Kazimierz Wierzyński. Przymierzał się już powoli do urzędowej zmiany nazwiska, które - co go irytowało - podkreślało jego niemieckie korzenie. Od strony formalnej zmiana nazwiska - zresztą całej rodziny Wierzyńskich - nastąpiła nieco później bo w wakacje 1913 roku. Wówczas Kazimierz przeniósł się też do Wiednia, aby kontynuować naukę. Na tamtejszym Uniwersytecie, gdzie zajęcia odbywały się w języku niemieckim studiował najbliższe jego duszy przedmioty humanistyczne – historię, filozofię, germanistykę.

Jednak minął zaledwie rok i wszystkie działania oraz ambitne zamierzenia musiały zejść na dalszy plan. Eskalacja napicia politycznego w stosunkach międzynarodowych przybrała bowiem niespodziewane rozmiary, czego konsekwencją był wybuch I wojny światowej...

 

W Legionie Wschodnim

            Wierzyński w sierpniu 1914 roku znalazł się w Drohobyczu, gdzie wziął udział w ćwiczeniach Polskich Drużyn Strzeleckich i „Sokoła”. Potem wstąpił do polskiej formacji Legion Wschodni. Służąc w stopniu kaprala miał za zadanie zorganizowania poczty legionowej na trasie Stryj-Sanok-Jasło-Nowy Sącz. Niestety, w wyniku obrotu spraw wojennych i nadejściu rosyjskiej ofensywy, nie dane mu było dokończyć dzieła. Do członków formacji coraz głośniej dochodziły głosy od naczelnego wodza armii rosyjskiej o odrodzeniu „Polski swobodnej w jej wierze, języku i samorządzie”. Skutkiem tego większość żołnierzy legionu odmówiła złożenia przysięgi cesarzowi austriackiemu i Legion Wschodni został rozwiązany.

Gdy to nastąpiło Kazimierz wyjechał do Zakopanego, chcąc zasilić szeregi I Brygady Legionów Polskich tworzonych przez Józefa Piłsudskiego. W pewnym momencie natknął się jednak na patrol żandarmów i w efekcie zamiast do legionów - został wcielony do armii austriackiej.

Tymczasem Brygady Legionów były pierwszymi polskimi formacjami wojskowymi od czasów powstania styczniowego. Posiadały odrębny krój munduru oraz orzełki na czapkach. Spośród trzech utworzonych tego typu jednostek (znalazło się w nich około 15 000 żołnierzy) rekrutowało się później wielu wysokich rangą oficerów Wojska Polskiego z okresu Drugiej Rzeczypospolitej. W Legionach walczących podczas I wojny światowej u boku Austro-Węgier dominowało poczucie wysokiej wartości bojowej i przywiązanie do marszałka Piłsudskiego – zwłaszcza w dowodzonej prze niego I Brygadzie. Stoczono wiele walk zwycięskich, jednak w ich konsekwencji ponoszono także znaczne straty osobowe.

Od lipca 1915 roku Wierzyński przebywał w obozie jenieckim w Riazaniu. Lata od 21 do 24 roku życia uważa się przeciętnie za najlepsze. - wspominał w „Pamiętniku Poety” -. Ja spędziłem je w zamknięciu, jako jeniec wojenny Rosji (...). Mimo to lata owe nie wydają mi się stracone, choć przyznam się, że trudno mi ustalić, dlaczego tak sądzę. Tak więc w czterech ścianach naszego obozu jenieckiego w Riazaniu kotłowały się we mnie wyłączające się nawzajem przeciwieństwa. Nie pamiętam, jak długo to trwało, w końcu jednak w sporze tym górę wzięła radość, że ocalałem i żyję. Ta ekstaza życia ogarnęła mnie bez reszty.

Po kilku latach spędzonych w niewoli, gdzie - jak wspominał - po pewnym czasie wrócił do przyzwyczajenia z lat uniwersyteckich i zaczął znów pisać wiersze (łącznie w czasie wojny powstała ich ponad setka), zbiegł z obozu, a następnie ukrywał się przez sześć miesięcy w Kijowie.

Z relacji drugiej żony Kazimierza, Haliny, wiemy, że w obozie jenieckim zakochał się w pewnej Rosjance - Jelenie Jestafownej Masłowej. W opracowanym przez Halinę Pfeifer kalendarium życia jej męża, czytamy: Styl tej miłości był bardzo rosyjski. Jelena miała dwóch wielbicieli, jednego cudzoziemca za drutami obozu jenieckiego, drugiego rosyjskiego studenta na wolności. Czy żadnego nie kochała tak, żeby drugiego odrzucić, czy dręczenie obydwu sprawiało jej przyjemność? Byli zdaje się nieszczęśliwi wszyscy troje. Nastazja Filipowna, Katarzyna Iwanowna czy młodziutkie Liza i Aga-ja – te wzory miała studentka literatury rosyjskiej na pewno w pamięci. Kobiety wówczas bardziej niż dzisiaj [cytowany tekst pisany w latach siedemdziesiątych XX wieku – K.S.] identyfikowały się z bohaterkami powieści i dla dwudziestoletniej dziewczyny stać się jedną z tych bohaterek stanowiło na pewno ogromną pokusę. Dla Kazimierza uczucie to było na tyle poważne, że kiedy w roku 1917 miał możliwość wydobycia się z obozu, nie skorzystał z tego z powodu Jeleny. W poezji jego nie pozostał po tej miłości żaden ślad (może: „Nazywam się tak dziwnie? Po prostu Helena”), natomiast na pewno z literaturą rosyjską zapoznał się za pośrednictwem tego, jak ją nazwał cicerone. (...) Jelena Jestafowna niedługo po rozstaniu z Kazimierzem, który ostatecznie uciekł z obozu, odebrała sobie życie.

 W Kijowie wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej, założonej przez Piłsudskiego jesienią 1914 roku. Dowódcami Komendy Naczelnej POW nr 3, gdzie znalazł się Wierzyński, byli Bogusław Miedzieński i poległy w 1919 roku w bitwie z Ukraińcami pod Korczynem Leopold Lisa-Kula. Kazimierza przydzielono do szkoły podoficerskiej, co nieco go zdegustowało, ponieważ zdobył przecież doświadczenie jako oficer austriacki.

Na miejscu organizacja Polska Macierz Szkolna zaangażowała go w charakterze wychowawcy w internacie dla chłopców. Praca z podopiecznymi w wieku 12-18 lat była ciężka i odpowiedzialna, ale zyskał dzięki niej własny pokój i... znajomość z niezwykłym człowiekiem. Był nim Ignacy Matuszewski - używający nazwiska Kuszelewski (wówczas żonaty ze Stanisławą Kuszelewską). Wierzyński po latach w „Pamiętniku poety” wyznał, że uważał go za jednego z najinteligentniejszych ludzi, jakich miał okazję poznać w życiu.

Przede wszystkim jednak Kazimierz cieszył się, że nowe lokum dało mu chwile spokoju i możliwość pisania wierszy. Biła z nich radość z odzyskanej wolności, uwielbienie istnienia.

Często zdarzało się, że w internacie udostępniano miejsca noclegowe podróżującym. Pewnego dnia, nad ranem, zjawił się tajemniczy, postawny mężczyzna, który przedstawił się jako doktor Marjański, okulista z Paryża. Kazimierz od początku podejrzewał, że nie jest to prawdziwe nazwisko i profesja przybysza - w tamtych wojennych realiach na porządku dziennym było używanie fałszywych personaliów. Wkrótce okazało się, że nie był w błędzie. Gościem internatu okazał się bowiem Bolesław Wieniawa-Długoszowski.

Doktor Marjański sypiał długo w dzień, wracał późno w nocy - wspominał Wierzyński. - Nie mogę zataić, że wracał często w tzw. różowym humorze. Pewnej nocy zagadnął mnie dość obcesowo: „Pan podobno pisze wiersze. Ja pisuję od czasu do czasu też”. Tak się zaczęło. Tej nocy dowiedziałem się od Marjańskiego, że moim gościem jest Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Rozmawialiśmy odtąd inaczej. O Bobowej, skąd pochodził, o Lwowie, gdzie brał udział w wyścigach jako namiętny cyklista, o Paryżu, z którego przywiózł istotnie tytuł doktorski i tysiące anegdot, o Leśmianie, z którym się przyjaźnił, o wojnie, o Legionach i o Piłsudskim, o Piłsudskim bez końca. Wieniawa przebywał w Kijowie - o ile pamiętam - kilka tygodni. Żegnaliśmy się długo i serdecznie, kiedy odjeżdżał ze swoimi wspaniałymi walizami do Moskwy (...).

W takich właśnie okolicznościach rozpoczęła się ich wieloletnia znajomość, którą przerwać miała dopiero samobójcza śmierć Wieniawy-Długoszowskiego w Nowym Jorku podczas II wojny światowej. W dwudziestoleciu międzywojennym często widywali się w Warszawie, Wieniawa uczestniczył w życiu towarzyskim stolicy, pojawiał się na spotkaniach Skamandra.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Wierzyński zamieszkał w Warszawie. Nieco wcześniej jednak, opuściwszy Kijów w lecie 1918 roku, przez krótki czas przebywał we Lwowie, a następnie w znanym uzdrowisku w Nałęczowie, gdzie odnalazła go matka po czterech latach rozłąki. Podczas drogi dopadła go ciężka grypa. W domu zdrojowym spędził pod obserwacją lekarzy cały tydzień. Wysoka gorączka musiała budzić zrozumiały niepokój, gdyż w Europie szalała wówczas pandemia grypy „hiszpanki”, która wedle szacunków pochłonęła wielokrotnie większą liczbę ofiar, niż walki frontowe podczas I wojny światowej. 

W uzdrowisku Kazimierz zetknął się ze Stefanem Żeromskim, który przebywał w Nałęczowie z żoną i chorym synem Adamem (niestety zmarł on 30 lipca 1918 roku). Pewnego razu, podczas rozdzielania poczty, Wierzyński usłyszał jak wyczytane zostało nazwisko słynnego pisarza. Zobaczyłem - pisał poeta - jak z tłumu wychodzi poważny, a nawet ponury pan i odbiera plik przeznaczony dla niego. Nie spodziewałem się znikąd żądnego listu, ale odtąd przychodziłem tam, żeby spojrzeć na wielkiego pisarza, który kiedyś prowadził mnie przez młodość, tak jak matka. Miał w Nałęczowie czworokątny domek, w którym mieścił się jeden pokój, wychodzący na cztery strony świata. Powiedziano mi, że tam pracuje.

W stolicy Kazimierz Wierzyński mieszkał od jesieni 1918 roku, aż do końca okresu międzywojennego, z którym związane są najlepsze lata jego życia i młodzieńczej kariery. Była to wyjątkowa jesień związana z nadchodzącym odzyskaniem przez nasz kraj Niepodległości po ponad stu dwudziestu latach niewoli. Radosna jesień, podczas której zrealizowane zostały marzenia kilku pokoleń Polaków. Poety nie mogło oczywiście zabraknąć podczas powitania Józefa Piłsudskiego, który triumfalnie powrócił z Magdeburga: W południe znalazłem się na ul. Moniuszki i pod oknami pensjonatu, gdzie zamieszkał, krzyczałem wraz z kolegami z Czerwonego Krzyża: „Niech żyje!”. Było z czego się cieszyć. Niemcy przegrali wojnę! Nocą, w pustych ulicach rozległy się dalekie strzały, dochodzące od strony Pragi, bo tam jeszcze rozbrajano Niemców. Przez ciemność przepychała się wolność polska. Wszyscy wiedzieli, że nic jej nie powstrzyma.

Pierwszym warszawskim adresem, pod którym można było zastać Wierzyńskiego, była dzisiejsza ulica Sądowa 2 (przed II wojną światową - ks. Ignacego Skorupki). Było to mieszkanie znajomych, państwa Podjenów, którzy wyjechali na dłuższy wypoczynek. Kazimierz musiał szybko znaleźć zatrudnienie, gdyż pieniądze, które otrzymał od matki w Nałęczowie, wkrótce wyczerpały się. Pracę - jako korektor - otrzymał w redakcji „Gazety Warszawskiej”, prowadzonej przez znajomego ze Lwowa - Zygmunta Wasilewskiego: Kiedy przyjechałem do Warszawy - wspominał - przywiozłem ze sobą kilka kilogramów wierszy i nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Byłoby jednak kłamstwem, gdybym powiedział, że nie zależało mi na czyjejś autorytatywnej opinii, na zdaniu, co to wszystko jest warte (...). Nie znałem w Warszawie nikogo. Słyszałem tylko, że po powrocie z Rosji osiedlił się tam, o czym miałem już możność mówić, Leopold Staff. Do kogóż więc miałem się zwrócić, jeśli nie do poety, który wydawał się ojcem poetyckim, którego wiersze umiałem na pamięć i o którym myślałem zawsze z podziwem i czułością.

Wkrótce Wierzyńskiemu udało się zrealizować ów śmiały plan. Nawiązał owocny kontakt nie tylko ze Staffem, który docenił jego twórczość, ale także z literatami publikującymi w „Pro Arte” - miesięczniku młodzieży akademickiej Uniwersytetu Warszawskiego. Środowisko to - motywowane m.in. zanikającą modą na publiczne wieczory recytacyjne - założyło także słynną w okresie międzywojennym grupę poetycką i pismo o nazwie „Skamander”.

„Wiosna i Wino”

Otwarcie kawiarni „Pod Picadorem” było jednym z najważniejszych wydarzeń w odradzającym się po pierwszej wojnie światowej krajowym życiu literackim. Kilkanaście dni po odzyskaniu niepodległości otwarto ten artystyczny lokal, który początkowo swą siedzibę miał przy ul. Nowy Świat. Założycielami byli Tadeusz Raabe, Jan Lechoń, Antoni Słonimski i Julian Tuwim. Potem, po połączeniu z klubem futurystów, kawiarnia przeniosła się do podziemi Hotelu Europejskiego.

Artyści i goście nie tylko deklamowali wiersze na specjalnym podium, ale także odczytywali satyry polityczne. Lokal funkcjonował ostatecznie tylko do połowy kwietnia 1919 roku, lecz jego zamknięcie nie oznaczało utraty kontaktu poetów z wielbicielami ich talentu. Jak wspominał Wierzyński: Po zamknięciu kawiarni „Pod Picadorem” nie straciliśmy bezpośredniego kontaktu z publicznością. Urządzaliśmy wieczory poetyckie i czytaliśmy na nich wiersze. Odbywały się w rozmaitych lokalach, najczęściej w sali Towarzystwa Higienicznego na ulicy Karowej. Niekiedy brali w nich udział aktorzy: Stefan Jaracz i jego brat Józef, później zmarły śmiercią tragiczną, Mariusz Maszyński, genialny recytator „Pana Tadeusza”, Maria Strońska i Maria Morska, która przez przyjaźń ze Słonimskim niejako należała do tzw. grupy Skamandra. Występowaliśmy też poza Warszawą.

Na początku 1919 roku miał miejsce oficjalny debiut literacki Kazimierza Wierzyńskiego. Opublikował on wówczas tomik pt. „Wiosna i wino”, który zapoczątkował jego artystyczne sukcesy i przyniósł ogólnopolskie uznanie. Trudno doprawdy wymarzyć sobie lepszy początek kariery. Jednak w ogromnym błędzie znalazłby się ten, kto pomyślałby, że ledwie 25-letniemu autorowi sukces zawrócił w głowie - mimo, że już pierwsze recenzje były nadzwyczaj dobre! Wcale nie upajały one poety, który zamiast radości odczuwał nawet pewne skrępowanie połączone z lekkim strachem. Jak widać na przykładzie Wierzyńskiego: szlachetny, inteligentny człowiek nie daje się ponieść w takich sytuacjach emocjom i uczuciu próżności. Być może też wpływ na ten pewnego rodzaju dyskomfort miał fakt, że nie był przygotowany na aż tak życzliwe przyjęcie swojej twórczości przez krytyków.

Zaraz po wydaniu debiutanckiej książki młody autor udał się do księgarni Mortkowicza, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jest ona na wystawie. Nie wiem dlaczego - mówił - ale miałem wrażenie żenującego obnażenia. Potrafiłem wprawdzie obiec inne księgarnie (na wszelki wypadek wieczorem, żeby nikt mnie nie poznał) i sprawdzać, czy i one wystawiły książkę, nie zmieniało to jednak mego ogólnego stanu.

 

„Skamander”

Obok Wierzyńskiego współtwórcami tego wyjątkowego projektu byli inni znakomici twórcy epoki, tzw. picadorczycy: Julian Tuwim, Jan Lechoń (do ostatniego numeru, we wrześniu 1919 roku, redaktor naczelny „Pro Arte”), Jarosław Iwaszkiewicz oraz Antoni Słonimski.

Inauguracyjny wieczór poetów „Skamandra” obył się 6 grudnia 1919 roku, a w następnym miesiącu ukazał się pierwszy zeszyt. Niestety skamandryci borykali się z problemami finansowymi. Brakowało pieniędzy na druk, przez co czasopismo - choć jego podtytuł brzmiał „miesięcznik poetycki” - ukazywało się nieregularnie. Aby zdobyć niezbędne środki poeci czasami udawali się po pomoc do zamożnych mieszkańców stolicy. Przy okazji dochodziło do humorystycznych sytuacji, niekiedy nawet podszytych nutą absurdu. Jedną z nich opisywał w „Pamiętniku poety” Kazimierz Wierzyński:

Najdziwniejsza była wizyta, którą złożyliśmy we trójkę, Tuwim i ja, z Jaraczem, jako główną przynętą, niejakiemu panu Rogowi, zdaje się miał na imię Seweryn. Wizyta owa była żywcem wzięta z Ionesco. Róg, właściciel stajni wyścigowej, wolał konie niż poetów, mówił polszczyzną, godną tych czworonogów, nie miał pojęcia o literaturze i przez dłuższy czas nie wiedział, o co chodzi. Jaracz wygłosił do niego przemówienie, jak do Medyceusza, grając zaimprowizowaną rolę z demonicznym komizmem. Mówił z powagą p niebywałych i nieistniejących zasługach Roga dla sztuki a Róg słuchał tego z kamiennym spokojem. Było to spięcie tak doskonałe, że gdybyśmy nie wiedzieli, z kim mamy do czynienia, nie byłoby wiadomo, kto kpi z kogo. W końcu Jaracz zaapelował do jego kieszeni i powiedział, że przemawia w imieniu „Skamandra”. „Skamander, Skamander” - odezwał się Róg - to mógłby być dobry koń”. Właśnie - odpowiedział Jaracz - oto jego portret”. I ofiarował mu numer z pegazem na okładce, rysowanej przez Zbigniew Pronaszkę. Kosztowało to Roga trochę pieniędzy, które natychmiast poszły na obrok dla stajni Grydzewskiego.

Redakcja pisma mieściła się przy ul. Złotej 8. Komitet redakcyjny liczył 11 członków, a wśród nich było czterech... oficerów, którzy gromadzili się w niewielkim pomieszczeniu. Najważniejszą postacią był Mieczysław Grydzewski - główny pomysłodawca tego literackiego przedsięwzięcia wydawniczego. Na posiedzeniach każdy dostarczony rękopis był skrupulatnie omawiany, a jeśli jego autorem był jeden z członków redakcji - musiał on opuścić na ten czas zebranie. Jednak sztywne reguły obowiązujące początkowo w zespole, z czasem uległy rozluźnieniu. Był to proces stopniowy. Kazimierz wspominał, że po wielu latach działania grupy, „Skamander” trwał już w zasadzie tylko dzięki determinacji Grydzewskiego. Tym niemniej to środowisko artystyczne właśnie - początkowo z różnych storn krytykowane - zajmowało dominującą pozycję w polskim życiu literackim okresu międzywojennego.

Grydzewski był postacią nietuzinkową. Odznaczał się pracowitością i silnym charakterem. Każdy utalentowany autor, bez względu na poglądy polityczne, miał szanse na opublikowanie swojego tekstu na łamach „Wiadomości Literackich”. Z Wierzyńskim odbył wiele podróży po Europie. Zwiedzali razem Szwecję, Norwegię, Austrię, Węgry i Hiszpanię. Jak wspominał Kazimierz: W każdym z tych krajów mieliśmy mnóstwo przygód. Ponieważ cieszyłem się u Grydzewskiego - muszę się pochwalić - pewnego rodzaju uwielbieniem, brawurowałem chętnie na ten temat i podbijałem własną cenę. W Oslo, pierwszego dnia po przyjeździe, zaprowadziłem go do Poselstwa Polskiego, nie znając adresu i bez planu miasta w ręku. Tak samo w Madrycie udało mi się trafić do słynnej restauracji Maison Segovia, acz nie wiedziałem, gdzie jej szukać. Podawałem to za mój zmysł orientacyjny, choć w gruncie rzeczy był to psi węch.

 

Wieści z frontu

Kazimierz Wierzyński postanowił więc wyjechać na pewien czas z Warszawy. Tak się złożyło, że jego kolega z czasów szkolnych, o nazwisku Szychliński, redaktor tygodnika wojskowego „Ku chwale ojczyzny”, poszukiwał współpracownika - korespondenta wojennego. Toczyła się przecież wojna z bolszewikami, o której przebiegu chcieli czytać wszyscy. W ten sposób Kazimierz trafił do Poznania, gdzie znajdowała się siedziba redakcji tego pisma. Nie przebywał tam jednak długo, gdyż zaraz wydelegowano go na Białoruś, aby napisał relacje z przebiegu walk, jakie toczyła na Wschodzie Dywizja Wielkopolska. Jak wspominał: Już sama podróż  była w owym czasie barwną przygodą. Do wagonów wchodziło się często przez okno. Szczególną pasję podróżnych wzniecały skórzane pasy przy oknach z reguły obcinane, prawdopodobnie na zelówki do butów. Chłodnym rankiem przejechałem przez Warszawę, jeszcze śpiącą. Im dalej od niej, tym puściej było w pociągu. Ostatecznie dotarłem do Mińska, który wyglądał trochę jak Riazań, z mnóstwem drutów w powietrzu, najeżony kocimi łbami. Z Mińska przewieziono mnie do Sztabu Dywizji, który mieścił się w Śmiłowiczach.

Po napisaniu relacji Wierzyński powrócił do Poznania, gdzie ochoczo uczestniczył w życiu kulturalnym i towarzyskim miasta. Niestety współpraca z pismem „Ku chwale Ojczyzny” nie układała się najlepiej. Kazimierza drażniły poglądy polityczne prezentowane przez redakcję tygodnika, które jemu - piłsudczykowi - wydawały się niedopuszczalne. I tak w pełnej napięcia atmosferze rozstał się po kilku tygodniach ze swoimi pracodawcami i powrócił do Warszawy. Dawne niepokoje na szczęście już odeszły, więc powróciwszy do psychicznej równowagi mógł rozpocząć pisanie nowych wierszy.

Pewność siebie artysty została wzmocniona sukcesem wydawniczym - pierwszy nakład „Wiosny i Wina” rozszedł się w przeciągu zaledwie trzech miesięcy. Wydawca, Jakub Mortkowicz, zapowiedział drugie wydanie, które kazało się w 1920 roku. Rok później opublikowano kolejne wznowienie dzieła Wierzyńskiego, a czwarte opublikowano w roku 1929 - już po wyróżnieniu złotym medalem osławionego „Lauru Olimpijskiego”.  

Wkrótce Wierzyński wstąpił do Wojska Polskiego i jako oficer pracował w Biurze Prasowym Naczelnego Dowództwa. Urząd ten mieścił się przy placu Teatralnym. Początkowo poeta redagował popularną „Bibliotekę Żołnierza Polskiego”, a w następnej kolejności - po wyjeździe na Wschód - „Ukraińskie Słowo” i „Dziennik Kijowski”.

Praca w Kijowie początkowo przebiegała nawet sprawnie i, nie napotykając na większe trudności, zdołał utworzyć dodatek literacki pisarzy ukraińskich. Przełamanie linii frontu przez armię Siemiona Budionnego spowodowało jednak radykalną zmianę sytuacji. Wobec tych wypadków Wierzyński w czerwcu 1920 r. musiał powrócić pociągiem do Polski. W połowie sierpnia natomiast towarzyszył już korespondentowi amerykańskiego „Chicago Tribune” podczas przemieszczania się szlakiem bitwy warszawskiej, która - jak wiadomo - odwróciła losy wojny polsko-bolszewickiej.

Potem znów mieszkał stosunkowo krótko, przez około pół roku, poza granicami kraju. Wyjechał do Szwajcarii, a okresowo przebywał także we Francji. Za namową brata, który był konsulem w Genewie, postanowił spróbować swoich sił jako dyplomata. Kazimierz podjął pracę w oddziale prasowym poselstwa polskiego w Bernie. Jego przygoda z nowym zawodem potrwała trzy miesiące. Po tym okresie stwierdził, że kariera dyplomatyczna nie jest mu jednak pisana. „Skończyłem dyplomację, wróciłem do cyganerii” - zanotował w swoim pamiętniku.

 

 Do Warszawy powrócił jesienią 1921 roku i rozpoczął aktywne zawodowo, a także towarzysko życie. Stałym miejscem spotkań ówczesnej elity artystycznej była kawiarnia „Ziemiańska” przy ul. Mazowieckiej. Mieściła się ona pomiędzy dobrą restauracją, zlokalizowaną w starych, drewnianych zabudowaniach, a Księgarnią Jakuba Mortkowicza.

Schodzili się tam wszyscy - pisał Wierzyński - pisarze, malarze, aktorzy. Z początku tłoczono się w jednej, stosunkowo niewielkiej sali na parterze, potem zażywny właściciel, pan Albercht dodał do niej piętro, a stół ustawiony w pół drogi, na tzw. półpiętrze, okupowała nasza grupa (...). Życie na półpiętrze budziło się w południe. Według obłąkanego zwyczaju warszawskiego, w tym samym czasie, kiedy we Francji albo we Włoszech nadchodziły sakramentalne godziny popołudniowego posiłku, w „Ziemiańskiej” zaczynało się picie czarnej kawy. Trwało to dwie - trzy godziny, po czym, po wystrzeleniu wszystkich nowin, plotek i dowcipów, szło się na obiad.

Oprócz towarzystwa literacko-artystycznego (nie tylko skamandrytów, ale także przedstawicieli Kwadrygi: Gałczyńskiego, Szenwalda, Dobrowolskiego, Maliszewskiego, Słobodnika) częstym gościem „Ziemiańskiej” był również Bolesław Wieniawa-Długoszowski; bywał w niej także słynny gawędziarz warszawski, tęgi i obdarzony donośnym głosem, Franciszek Fiszer.

 

Mieszkanie przy ul. Hożej

            W listopadzie 1923 roku Kazimierz ożenił się z dwa lata od siebie starszą aktorką Bronisławą Koyałłowicz, wdową po Aleksandrze Rodmuncie, który również był aktorem. Wierzyński i Koyałłowicz poznali się na scenie Teatru Polskiego w Warszawie. Była to kobieta obdarzona niepospolitym wdziękiem, atrakcyjna i potrafiąca zwrócić na siebie uwagę. Ślub odbył się w Zakopanem, a goście weselni bawili się w willi „Borek” przy ul. Jagiellońskiej 3. Świadkami byli brat Kazimierza - Władysław oraz szwagier artystki - Ludomir Komierowski. Na ślubie obecny był m.in. słynny architekt Karol Stryjeński, dyrektor zakopiańskiej Szkoły Przemysłu Drzewnego i projektant Wielkiej Krokwi.

Tamtą niezwykle mroźną zimę 1923/1924 Wierzyński spędził w Zakopanem, mieszkając wraz z żoną w willi „Borek”. Najpilniejszą sprawą - oprócz mieszkania - było zapewnienie środków utrzymania. Jego całymi, powoli topniejącymi, oszczędnościami było sto dolarów. Ponadto sytuacja ekonomiczna kraju była niestabilna, polska marka znacząco traciła na wartości. Zaczął więc pisywać miejscowe kroniki do „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, wydawanego przez Mariana Dąbrowskiego - jednego z najbogatszych Polków przedwojennej Polski. Jak wspominał poeta, Dąbrowski honoraria za teksty wypłacał mu na Krupówkach bezpośrednio z portfela. 

Z nastaniem wiosny pisarz postanowił wrócić do Warszawy. Od początku rozglądał się za własnym mieszkaniem. Zmiany w życiu prywatnym oczywiście przyspieszyły tempo tych poszukiwań. W tym czasie Wierzyński znalazł zatrudnienie w redakcji sensacyjnego „Kurjera Czerwonego”, a także rozpoczął współpracę z „Wiadomościami Literackimi”, które w styczniu 1924 roku założył Mieczysław Grydzewski. Jego pismo dość szybko uzyskało status najpoważniejszego tygodnika społeczno-kulturalnego w Polsce.

Nieocenioną pomoc okazał wówczas Wierzyńskiemu Kazimierz Grossman - dyrektor Banku Kwilecki-Potocki, który był wielbicielem jego poezji. Wierzyński musiał wypłacić 1500 dolarów tzw. odstępnego. Była to bardzo wysoka kwota, lecz trudno było narzekać i szukać lokum gdzieś indziej, ponieważ w tamtym okresie panował poważny zastój budowlany.

Przy wsparciu Grossmana w końcu państwo młodzi nabyli trzypokojowe mieszkanie na 4 piętrze kamienicy przy ul. Hożej 37. Należała ona do Estery Goldsztein. Był to budynek stosunkowo nowy - powstał w drugiej połowie pierwszej dekady XX wieku. W owych czasach mieszkanie można było zdobyć tylko w jeden sposób. Płacąc wysokie odstępne - pisał w liście napisanym do swojej siostry Sabiny Sobieszczańskiej z 5 marca 1924 roku. Tak charakteryzował pokrótce nowe lokum: Są to trzy pokoje z wanną i alkową dla służącej, dwa wejścia na IV piętrze. Niestety, bez windy, ale - pocieszam się - widne, ciepłe i co najważniejsze słoneczne, co jest tu rzadkością. Prócz tego elektryczność, telefon, stosunkowo czyste i ładne tapety - tak że obejdzie się na razie bez remontu.

 Państwo Wierzyńscy wprowadzili się na Hożą 1 kwietnia. To tu właśnie, gdzie w gabinecie nad biurkiem zawisł portret Koyałłowicz, powstawał „Laur Olimpijski”, kiełkowały pomysły Kazimierza w zakresie rozwoju „Przeglądu Sportowego” oraz innych wybitnych dzieł. Któregoś dnia, kontemplując widok księżyca, który kontrastował z ponurym podwórkiem, postanowił napisać też wiersz poświęcony swojej kamienicy:

 

Nie mam ogrodu i przy furcie

Stare nie pachną mi jabłonie,
To jedno chyba, że nasturcje
Żona zasiała na balkonie.

Widoku nie mam też żadnego:
Naprzeciw stoi mur podwórza,
Kominy czarne nieba strzegą,
Księżyc z kominów się wynurza.

On jeden tylko mnie uwodzi,
Zielony w niebie staw platyny -
Na dachach domów, w srebrnej łodzi,
Wysoką falą za nim płynę

W górze przesuwam się nad domem
I sypię blaskiem w studnię c
iemną
I mijam okiem niewidomem
Mój cień, mój kształt, mój świat pode mną

 

Mieszkanie przy ul. Hożej poeta sprzedał w końcu lat trzydziestych, przeprowadzając się wówczas do reprezentacyjnej, nowoczesnej kamienicy na ul. Belwederskiej. Wierzyński - jak już mieliśmy się okazję przekonać - de facto od początku swojego pobytu w stolicy należał do artystycznej elity, toteż nie mogło dziwić, że szybko włączył się w główny nurt życia kulturalnego. W ich mieszaniu zaczęła pojawiać się śmietanka intelektualna stolicy: plastycy, architekci (m.in. Bohdan Piniewski, który wykonał projekt okładki do książki Kazimierza „Wróble na dachu”), aktorzy i oczywiście pisarze. Małżeństwo Wierzyńskich często odwiedzało „Małą Ziemiańską”, teatry i kina, państwo młodzi lubili też podróżować do Włoch, gdzie mieszkała siostra Bronisławy.

Kazimierz właściwie przez cały czas dużo podróżował po kraju oraz zagranicę, odwiedzając wiele krajów: Holandię, Włochy, Hiszpanię, Anglię, oraz obie Ameryki. W 1925 roku został laureatem nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. W tym samym roku ukazał się także dedykowany ukochanej żonie „Pamiętnik miłości”.

Niebawem Kazimierz dał się poznać szerszej publiczności jako wytrawny znawca sportu, widzący w nim znacznie więcej wartości niż wielu jego kolegów po piórze...


Zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego - Kultura w Sieci

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz