W niniejszym szkicu zostało ukazane barwne życie Kazimierza Wierzyńskiego w okresie zaborów i II Rzeczypospolitej. Obok wielu działań i sukcesów na polu literatury, lata 1894-1939 związane są z eksplozją sportowych zainteresowań Wierzyńskiego i jego imponującym dorobkiem intelektualnym w tej dziedzinie. O sile pasji poety, ale także o rosnącym znaczeniu sportu w życiu społecznym, świadczyć może fakt, iż w dwudziestoleciu międzywojennym w warszawskich kręgach towarzysko-artystycznych zaczęto powtarzać za Antonim Słonimskim, że Wierzyński jest „najlepszym poetą wśród sportowców i najlepszym sportowcem wśród poetów”.
Jesienią 1918 r. Wierzyński zamieszkał w Warszawie i nawiązał kontakt z literatami publikującymi w „Pro Arte”. Środowisko to założyło potem słynną grupę poetycką „Skamander”, a Wierzyński nadawał jej ton. Była ona w historii polskiej literatury zjawiskiem bezprecedensowym. W stolicy poeta mieszkał do końca okresu międzywojennego. Wierzyński należał do elity środowiska artystycznego, toteż szybko włączył się w główny nurt życia kulturalnego stolicy. Był twórcą popularnym i cenionym. Po kilku latach został laureatem nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Należał do stałych współpracowników „Wiadomości Literackich”.
Wkrótce też dał się poznać szerszej publiczności jako wielki miłośnik sportu… Po przeniesieniu redakcji „Przeglądu Sportowego” z Krakowa do Warszawy, Kazimierzowi Wierzyńskiemu zaproponowano objęcie posady redaktora naczelnego.
W niniejszym tekście omówione zostały przyczyny
sukcesu „Lauru Olimpijskiego”. Zaprezentowano także kontakty Wierzyńskiego z
najwybitniejszymi postaciami ówczesnej Warszawy, m.in. Ignacym Matuszewskim,
Leopoldem Staffem, Józefem Piłsudskim czy Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim –
by tylko ich wymienić. Omówiono miejsca i lokale, w których Kazimierz
Wierzyński spędzał czas (zawodowo i towarzysko). Odtworzony został tym samym
niezwykły klimat stolicy, twórczo inspirujący wielu znamienitych Polaków tamtej
epoki.
Zwieńczeniem osiągnięć
zawodowych Kazimierza Wierzyńskiego w okresie międzywojennym był wybór do
prestiżowej Polskiej Akademii Literatury (styczeń, 1938). Opowieść o tych
wyjątkowych latach z życia poety kończy się we wrześniu 1939 r., kiedy opuścił
on Warszawę. Niestety już na zawsze.
Część
I
Dzieciństwo i sport
Kazimierz Wierzyński
przyszedł na świat w rodzinie spolonizowanych osadników proweniencji
niemieckiej. Miało to miejsce 27 sierpnia 1894 roku w Drohobyczu (miasto to w
okresie II Rzeczypospolitej znajdowało się w granicach Polski). Był synem
urzędnika kolejowego Andrzeja Wirstleina i Felicji z Dunin Wąsowiczów; miał
dwóch starszych braci.
Ojciec mój był
urzędnikiem kolejowym przenoszonym z miejsca na miejsce, lata szczenięce
spędziłem na stacjach o różnych nazwach, tak że dzieciństwo moje pozostało bez
dokładnego adresu i potoczyło się rozwłóczone po lesistych stokach wschodnich Karpat, jeśli można wyrazić się
tak dekoracyjnie - pisał Wierzyński w „Pamiętniku
Poety”.
Naukę w szkole gimnazjalnej
odbył w Stryju, gdzie państwo Wirstleinowie zamieszali przy ul. Zielnej 7.
Stryj to liczące dziś około 60 tysięcy mieszkańców miasto położone na Ukrainie.
Znajduje się w obwodzie lwowskim. Od XIV stulecia miejscowość ta należała do
Polski, a po upadku I Rzeczypospolitej Stryj wszedł w obszar Cesarstwa
Austriackiego. W latach siedemdziesiątych XIX wieku miasto zaczęło się
intensywnie rozwijać: wybudowano linię kolejową, z czasem powstawały kolejne
zakłady przemysłu metalowego, drzewnego, naftowego i spożywczego. Po odzyskaniu
niepodległości Stryj powrócił w granice naszego kraju, ale - z wiadomych
względów - tylko na dwadzieścia lat, będąc wówczas siedzibą powiatu w
województwie stanisławowskim.
W czasie, gdy Kazio uczęszczał do
tamtejszego Gimnazjum, Stryj był ważnym węzłem kolejowym. Miasto z rozległym
rynkiem i imponującymi kamienicami, prezentowało się bardzo okazale. Dały o
sobie wówczas znać upodobania literackie Wierzyńskiego, niemal codziennie
wypożyczał on nową książkę z biblioteki Towarzystwa Szkoły Ludowej. Jego gust
literacki w zakresie prozy kształtowali: Knut Hamsun, Gabriele d’Annunzio,
Stanisław Wyspiański i Stefan Żeromski, zaś w zakresie poezji: Adam Mickiewicz,
Juliusz Słowacki, Zygmunt Krasiński oraz wybitny przedstawiciel literatury Młodej
Polski i późniejszy mentor Skamandrytów w międzywojniu - Leopold Staff, który
stał się jednym z najważniejszych autorytetów dla młodego Kazimierza
Wierzyńskiego.
Mistrzem poetyckim mojej młodości był
Leopold Staff - opowiadał. - Oczywiście, że zaczęło się
od romantyków, deklamowaliśmy Mickiewicza i Słowackiego w szkole i na
zebraniach konspiracyjnych, była to niejako poezja „sacro sanctum” narodowego.
Ale nie mogliśmy się nie wychylać poza tę świętość zwłaszcza, gdy triumfująca w
pierwszych latach stulecia Młoda Polska zaczęła szturmować do nas nową formą i
odmiennymi ideami (...). Po tej nowości przyszła natychmiast inna, nowa nowość
- Leopold Staff. Nie było w nim dekadenctwa Tetmajera, nie było mistycyzmu
Kasprowicza, odezwał się natomiast głód mocy i zdobywczości, jakby przeczucie
tych sił, których tak bardzo trzeba było Polsce przed wielką rozprawą 1914
roku. Staff użył po raz pierwszy prostego języka, bliskiego codzienności,
nabijał strofę rzeczownikiem jak dynamitem akcji i energii, żelazną swoją formą
uderzał jak młotem w takt naszych serc. „Sny o potędze”, tytuł pierwszego
zbioru, wybrany został ze snów tysięcy młodych Polaków. Nieważne ile w tym było
wpływu Fryderyka Nietzschego, cała ta książka, począwszy od tytułu, wyrażała
marzenie pokolenia.
Wycięte z książki zdjęcie Staffa, Kazimierz
postawił na swoim biurku. Portret dostojnego pana towarzyszył mu w pierwszych,
młodzieńczych próbach poetyckich. Po latach mieli poznać się osobiście, a ku
ogromnej radości młodego poety - z czasem wywiązała się pomiędzy nimi przyjaźń.
Literatura i znaczenie sportu
W
opinii krytyków obaj lirycy wykazywali, mimo dzielącej ich różnicy
pokoleniowej, zaskakującą bliskość twórczą oraz bardzo zbliżony poziom
artystyczny. Jak pisał wybitny historyk literatury Julian Krzyżanowski: Szczegółowa
analiza wykryje tu oczywiście różnice, wywołane przez odmienne stosunki
kulturowo-społeczne. Młodemu Staffowi obce były zainteresowania sportowe,
których nie znało jego pokolenie, a którymi żyli rówieśnicy Wierzyńskiego, ale
nad tego rodzaju różnicami góruje w omawianym wypadku wspólna postawa,
instynktowny ślepy zachwyt wobec spraw istnienia, spraw życia.
Nieprzypadkowo Krzyżanowski wskazywał w
swoim wywodzie na tematykę sportową. Sport był bowiem drugą pasją Kazimierza
Wierzyńskiego. Z zapałem uczestniczył on w treningach piłkarskich prowadzonych
przez zawodnika lwowskiej Pogoni - Tadeusza Kuchara. Od 1906 roku funkcjonował
bowiem w Stryju polski klub piłkarski - Pogoń Stryj, w którego juniorskiej
drużynie grywał na prawym skrzydle Kazimierz Wierzyński. Raz zdarzyło się
nawet, że wystąpił w pierwszym składzie, grając jednak na... bramce w
wyjazdowym meczu z Lechią Lwów. Drużyna ze Stryja przegrała ten mecz 0:1. Można
więc uznać, że debiut wypadł nie najgorzej, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, że
Kazimierz zagrał na obcej dla siebie pozycji.
Oto jak wspominał po latach chwile spędzone
na piłkarskim boisku Wierzyński: Pierwsze buty futbolowe - cóż to było za
przeżycie! Pierwsze uderzenie piłki, gdy wybiegaliśmy na boisko, jej głośny,
wesoły plask, jej kozły na miękkiej murawie! Pierwsze podanie ze środka na
skrzydło albo celna, dokładna centra, w której krył się - jeśli można tak
powiedzieć - zarodek strzału! Ile radości dawał bieg z piłką, ile wprawy trzeba
było mieć, aby nie zgubić jej w biegu, nie rozdzielić się z nią przez nie dość
dokładne kopnięcie. I jaka duma, gdy udało się obejść przeciwnika i podać
partnerowi piłkę do strzału! A sam strzał... Kiedy należało strzelać,
podpowiadał tajemniczy instynkt. Decyzja ta przychodziła błyskawicznie, nie
można było się wahać ani zwlekać. Ani za wcześnie ani za późno. W sam raz, w
sam róg bramki, szczurem po ziemi albo góra pod siatką.
Sportowa przygoda poety
rozpoczęła się właśnie od gry w futbol. Gdy wchodził na boisko czynił ciekawe
obserwacje – mecze piłkarskie kojarzyły mu się z widowiskiem teatralnym, a
nawet czymś więcej. Po latach dał temu wyraz w wierszu pt. „Match footballowy”
:
Oto
tu jest największe Colosseum świata,
Tu
serce żądz i życia bije najwymowniej,
Tu
tajemny sens wiąże i entuzjazm brata
Milion
ludzi na wielkiej rozsiadłych widowni.
Zamorra
wsparty w bramce o szczyt Pirenejów,
Piękniejszy
niż Don Juan, obciśnięty w swetrze,
Jak
dumny król, w chaosie center i wolejów,
Śledzi
kulę świetlistą, prująca powietrze.
Z
Uralu w bój posłaną, jak z lufy moździerza,
Trzyma
w oczach i więzi, a gdy kula spada,
Jak
pająk się nad dziuplą bramki rozcapierza,
Jak
krzak wystrzela w niebo, człowiek –barykada.
Pocisk
skacze kozłami od miasta do miasta,
Z
jednej strony jest Moskwa, z drugiej Barcelona,
Już
steruje ku siatce, już spod stóp wyrasta,
Trybuny
tracą oddech, cały stadion kona.
I
pokażcie mi teraz – gdzie, w jakich teatrach
Milion
widzów wystrzeli takim wielkim głosem:
Zamorra,
lecąc w górę, jak żagiel na wiatrach,
Za
Atlantyk wybija piłkę jednym ciosem!
Widownia
oszalała, krzyczy, bije brawo,
Półkole
trybun płonie niczym aureola,
I
jak wielka tęsknota za zwycięską sławą
Tętni okrzyk stadionu: gola, gola,
gola!
Jednak piłka nożna nie była jego jedynym
sportowym zainteresowaniem, w młodości bowiem uprawiał także lekkoatletykę,
pływanie oraz narciarstwo. Zimą spędzałem na nartach tygodnie i miesiące, a
wspomnienia wypraw z moimi przyjaciółmi Rafałem Malczewskim, pułkownikiem
Ziętkiewiczem [przyszłym mężem znanej narciarki - Elżbiety
Michalewskiej-Ziętkiewicz - K.S.], Domaniewskimi, Ritterschildem i innymi
zakopiańczykami są dla mnie pełne nostalgii - opowiadał Wierzyński.
Jego sportowe pasje, przytłumione nieco
przez I wojnę światową i przeżycia obozowe, odżyły potem na nowo, czego
najlepszym wyrazem było opublikowanie przez wydawnictwo Jakuba Mortkowicza
„Lauru Olimpijskiego”. Zainteresowania sportem spowodowały jednocześnie, iż w
warszawskich kręgach literackich (Kazimierz w 1918 roku zamieszkał w stolicy) powtarzano,
że Wierzyński jest „najlepszym poetą wśród sportowców i najlepszym sportowcem
wśród poetów”.
W stronę dorosłości
W okresie stryjskim Wierzyński żył jednak
nie tylko nauką, literaturą i sportem. Od roku 1907 roku spotykał się z
kolegami w domu z ogrodem, usytuowanym na obrzeżach miasta, aby uczestniczyć w
nielegalnym kółku samokształceniowym, gdzie dyskutowano m.in. o ideach
niepodległościowych. Wygłaszano też referaty, a Kazimierzowi wyznaczono temat
dotyczący niemieckiej organizacji nacjonalistycznej - Hakaty. Te organizowane
przez Związek Młodzieży Polskiej „Przyszłość” spotkania stanowiły dla
gimnazjalistów ważny etap w rozwoju intelektualnym między odchodzącym
dzieciństwem a nadchodzącą dorosłością.
Po kilku latach nauki, nadszedł w końcu czas
na zdawanie egzaminów maturalnych. Gimnazjalnym nauczycielem języka polskiego
był Franciszek Sokołowski - wnikliwy recenzent młodzieńczych prac przyszłego
autora „Lauru Olimpijskiego”. W maju 1912 roku Kazimierz Wirstlein zdawał
egzamin pisemny, mając do wyboru następujące tematy: Miłość chrześcijańska w
utworach Zygmunta Krasińskiego, Legiony w historii i kulturze, Któremu
z pierwiastków należy dać pierwszeństwo o ile zachodzi kolizja między rozumem a
uczuciem?
W pierwszym tygodniu czerwca odbył się -
oczywiście również zakończony pomyślnym finałem - egzamin ustny.
Wkrótce po zdaniu matury Kazimierz wyjechał
do Krakowa, aby rozpocząć studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Bardzo
spodobało mu się królewskie miasto, nowo poznani ludzie i studencka swoboda.
Sporo czasu zajmowała mu też konspiracja - był członkiem Organizacji Młodzieży
Niepodległościowej „Zarzewie”.
W Krakowie, mogący pochwalić się wysokim
wzrostem Wirstlein, trafił na zajęcia drużyny strzeleckiej: Na ćwiczeniach -
wspominał - ze względu na wzrost stawałem w pierwszej czwórce, co miało
pewne podniecające znaczenie. Sąsiadem moim był Melchior Wańkowicz. Wszystko
toczyło się pomyślnie, uważaliśmy się za początek wojska polskiego, tylko fakt,
że trzeba było wstawać o 5 czy 6 rano zasępiał dusze i ciało, zwłaszcza w
niepogodę.
Warto dodać, że na bazie członków drużyn
strzeleckich, krakowskiego Towarzystwa Sportowo-Gimnastycznego „Strzelec” oraz
gniazd sokolich tworzono następnie Legiony Polskie.
W grudniu 1912 roku, dzięki nawiązanym w
Krakowie kontaktom, miał miejsce poetycki debiut Kazimierza. Jego utwór ukazał
się na łamach poznańskiego miesięcznika „Brzask”, którego redakcja zdecydowała
się na opublikowanie wiersza pt. „Niech żyje życie”:
Niech żyje życie, radość, żar,
Młodzieńcza pieśń swawolna, pusta,
Marzenia złote, tęsknot czar,
Miłość śpiew - i słodkie usta!
Niech żyje rozkosz lotów, burz,
Wichura sił - i ból w rozterce,
Tysiące pragnień ogień dusz,
Zdobywań szczyt i żądne serce!
Niech żyje śniony szczęścia kwiat,
Potęga, moc i szał w rozkwicie,
Niech żyje cudny, wielki świat,
Niech żyje życie...!
Jak wspominał Kazimierz, utwór powstał, gdy
miał 13 lat i należał już wtedy do młodzieżowej organizacji konspiracyjnej -
„Przyszłość”. Drugim z opublikowanych utworów literackich Wierzyńskiego był
wiersz o zdecydowanie bardziej patriotycznej wymowie i pod znamiennym tytułem
„Hej, kiedyż, kiedyż!...”, zamieszczony w drohobyckiej jednodniówce „1863”.
Wpisywał się on oczywiście w rozmaite wydarzenia mające związek z pięćdziesiątą
rocznicą Powstania Styczniowego. Wiersz ten, podobnie jak inne pisane w tamtym
czasie, nie zostały podpisane prawdziwym nazwiskiem autora. Poeta podpisywał
się jako... Kazimierz Wierzyński. Przymierzał się już powoli do urzędowej
zmiany nazwiska, które - co go irytowało - podkreślało jego niemieckie
korzenie. Od strony formalnej zmiana nazwiska - zresztą całej rodziny
Wierzyńskich - nastąpiła nieco później bo w wakacje 1913 roku. Wówczas
Kazimierz przeniósł się też do Wiednia, aby kontynuować naukę. Na tamtejszym
Uniwersytecie, gdzie zajęcia odbywały się w języku niemieckim studiował
najbliższe jego duszy przedmioty humanistyczne – historię, filozofię,
germanistykę.
Jednak minął zaledwie rok i wszystkie
działania oraz ambitne zamierzenia musiały zejść na dalszy plan. Eskalacja
napicia politycznego w stosunkach międzynarodowych przybrała bowiem
niespodziewane rozmiary, czego konsekwencją był wybuch I wojny światowej...
W Legionie Wschodnim
Wierzyński
w sierpniu 1914 roku znalazł się w Drohobyczu, gdzie wziął udział w ćwiczeniach
Polskich Drużyn Strzeleckich i „Sokoła”. Potem wstąpił do polskiej formacji
Legion Wschodni. Służąc w stopniu kaprala miał za zadanie zorganizowania poczty
legionowej na trasie Stryj-Sanok-Jasło-Nowy Sącz. Niestety, w wyniku obrotu
spraw wojennych i nadejściu rosyjskiej ofensywy, nie dane mu było dokończyć
dzieła. Do członków formacji coraz głośniej dochodziły głosy od naczelnego
wodza armii rosyjskiej o odrodzeniu „Polski swobodnej w jej wierze, języku i
samorządzie”. Skutkiem tego większość żołnierzy legionu odmówiła złożenia
przysięgi cesarzowi austriackiemu i Legion Wschodni został rozwiązany.
Gdy to nastąpiło Kazimierz wyjechał do
Zakopanego, chcąc zasilić szeregi I Brygady Legionów Polskich tworzonych przez
Józefa Piłsudskiego. W pewnym momencie natknął się jednak na patrol żandarmów i
w efekcie zamiast do legionów - został wcielony do armii austriackiej.
Tymczasem Brygady Legionów były pierwszymi
polskimi formacjami wojskowymi od czasów powstania styczniowego. Posiadały
odrębny krój munduru oraz orzełki na czapkach. Spośród trzech utworzonych tego
typu jednostek (znalazło się w nich około 15 000 żołnierzy) rekrutowało
się później wielu wysokich rangą oficerów Wojska Polskiego z okresu Drugiej
Rzeczypospolitej. W Legionach walczących podczas I wojny światowej u boku
Austro-Węgier dominowało poczucie wysokiej wartości bojowej i przywiązanie do
marszałka Piłsudskiego – zwłaszcza w dowodzonej prze niego I Brygadzie.
Stoczono wiele walk zwycięskich, jednak w ich konsekwencji ponoszono także
znaczne straty osobowe.
Od lipca 1915 roku Wierzyński przebywał w
obozie jenieckim w Riazaniu. Lata od 21 do 24 roku życia uważa się przeciętnie za najlepsze. - wspominał w „Pamiętniku Poety” -. Ja
spędziłem je w zamknięciu, jako jeniec wojenny Rosji (...). Mimo to lata owe
nie wydają mi się stracone, choć przyznam się, że trudno mi ustalić, dlaczego
tak sądzę. Tak więc w czterech ścianach naszego obozu jenieckiego w Riazaniu
kotłowały się we mnie wyłączające się nawzajem przeciwieństwa. Nie pamiętam,
jak długo to trwało, w końcu jednak w sporze tym górę wzięła radość, że
ocalałem i żyję. Ta ekstaza życia ogarnęła mnie bez reszty.
Po kilku latach spędzonych w niewoli, gdzie
- jak wspominał - po pewnym czasie wrócił do przyzwyczajenia z lat
uniwersyteckich i zaczął znów pisać wiersze (łącznie w czasie wojny powstała
ich ponad setka), zbiegł z obozu, a następnie ukrywał się przez sześć miesięcy w
Kijowie.
Z relacji drugiej żony Kazimierza, Haliny,
wiemy, że w obozie jenieckim zakochał się w pewnej Rosjance - Jelenie
Jestafownej Masłowej. W opracowanym przez Halinę Pfeifer kalendarium życia jej
męża, czytamy: Styl tej
miłości był bardzo rosyjski. Jelena miała dwóch wielbicieli, jednego
cudzoziemca za drutami obozu jenieckiego, drugiego rosyjskiego studenta na
wolności. Czy żadnego nie kochała tak, żeby drugiego odrzucić, czy dręczenie
obydwu sprawiało jej przyjemność? Byli zdaje się nieszczęśliwi wszyscy troje.
Nastazja Filipowna, Katarzyna Iwanowna czy młodziutkie Liza i Aga-ja – te wzory
miała studentka literatury rosyjskiej na pewno w pamięci. Kobiety wówczas
bardziej niż dzisiaj [cytowany
tekst pisany w latach siedemdziesiątych XX wieku – K.S.] identyfikowały się z
bohaterkami powieści i dla dwudziestoletniej dziewczyny stać się jedną z tych
bohaterek stanowiło na pewno ogromną pokusę. Dla Kazimierza uczucie to było na
tyle poważne, że kiedy w roku 1917 miał możliwość wydobycia się z obozu, nie
skorzystał z tego z powodu Jeleny. W poezji jego nie pozostał po tej miłości
żaden ślad (może: „Nazywam się tak dziwnie? Po prostu Helena”), natomiast na
pewno z literaturą rosyjską zapoznał się za pośrednictwem tego, jak ją nazwał
cicerone. (...) Jelena Jestafowna niedługo po rozstaniu z Kazimierzem, który
ostatecznie uciekł z obozu, odebrała sobie życie.
W
Kijowie wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej, założonej przez Piłsudskiego
jesienią 1914 roku. Dowódcami Komendy Naczelnej POW nr 3, gdzie znalazł się
Wierzyński, byli Bogusław Miedzieński i poległy w 1919 roku w bitwie z
Ukraińcami pod Korczynem Leopold Lisa-Kula. Kazimierza przydzielono do szkoły
podoficerskiej, co nieco go zdegustowało, ponieważ zdobył przecież
doświadczenie jako oficer austriacki.
Na miejscu
organizacja Polska Macierz Szkolna zaangażowała go w charakterze wychowawcy w
internacie dla chłopców. Praca z podopiecznymi w wieku 12-18 lat była ciężka i
odpowiedzialna, ale zyskał dzięki niej własny pokój i... znajomość z niezwykłym
człowiekiem. Był nim Ignacy Matuszewski - używający nazwiska Kuszelewski
(wówczas żonaty ze Stanisławą Kuszelewską). Wierzyński po latach w „Pamiętniku
poety” wyznał, że uważał go za jednego z najinteligentniejszych ludzi, jakich
miał okazję poznać w życiu.
Przede wszystkim
jednak Kazimierz cieszył się, że nowe lokum dało mu chwile spokoju i możliwość
pisania wierszy. Biła z nich radość z odzyskanej wolności, uwielbienie
istnienia.
Często
zdarzało się, że w internacie udostępniano miejsca noclegowe podróżującym.
Pewnego dnia, nad ranem, zjawił się tajemniczy, postawny mężczyzna, który
przedstawił się jako doktor Marjański, okulista z Paryża. Kazimierz od początku
podejrzewał, że nie jest to prawdziwe nazwisko i profesja przybysza - w tamtych
wojennych realiach na porządku dziennym było używanie fałszywych personaliów.
Wkrótce okazało się, że nie był w błędzie. Gościem internatu okazał się bowiem
Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
Doktor
Marjański sypiał długo w dzień, wracał późno w nocy - wspominał Wierzyński. - Nie mogę zataić, że
wracał często w tzw. różowym humorze. Pewnej nocy zagadnął mnie dość obcesowo:
„Pan podobno pisze wiersze. Ja pisuję od czasu do czasu też”. Tak się zaczęło.
Tej nocy dowiedziałem się od Marjańskiego, że moim gościem jest Bolesław
Wieniawa-Długoszowski. Rozmawialiśmy odtąd inaczej. O Bobowej, skąd pochodził,
o Lwowie, gdzie brał udział w wyścigach jako namiętny cyklista, o Paryżu, z
którego przywiózł istotnie tytuł doktorski i tysiące anegdot, o Leśmianie, z
którym się przyjaźnił, o wojnie, o Legionach i o Piłsudskim, o Piłsudskim bez
końca. Wieniawa przebywał w Kijowie - o ile pamiętam - kilka tygodni.
Żegnaliśmy się długo i serdecznie, kiedy odjeżdżał ze swoimi wspaniałymi
walizami do Moskwy (...).
W takich
właśnie okolicznościach rozpoczęła się ich wieloletnia znajomość, którą
przerwać miała dopiero samobójcza śmierć Wieniawy-Długoszowskiego w Nowym Jorku
podczas II wojny światowej. W dwudziestoleciu międzywojennym często widywali
się w Warszawie, Wieniawa uczestniczył w życiu towarzyskim stolicy, pojawiał
się na spotkaniach Skamandra.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości
Wierzyński zamieszkał w Warszawie. Nieco wcześniej jednak, opuściwszy Kijów w lecie
1918 roku, przez krótki czas przebywał we Lwowie, a następnie w znanym
uzdrowisku w Nałęczowie, gdzie odnalazła go matka po czterech latach rozłąki. Podczas
drogi dopadła go ciężka grypa. W domu zdrojowym spędził pod obserwacją lekarzy
cały tydzień. Wysoka gorączka musiała budzić zrozumiały niepokój, gdyż w
Europie szalała wówczas pandemia grypy „hiszpanki”, która wedle szacunków
pochłonęła wielokrotnie większą liczbę ofiar, niż walki frontowe podczas I
wojny światowej.
W uzdrowisku Kazimierz zetknął się ze
Stefanem Żeromskim, który przebywał w Nałęczowie z żoną i chorym synem Adamem
(niestety zmarł on 30 lipca 1918 roku). Pewnego razu, podczas rozdzielania
poczty, Wierzyński usłyszał jak wyczytane zostało nazwisko słynnego pisarza. Zobaczyłem
- pisał poeta - jak z tłumu wychodzi poważny, a nawet ponury pan i
odbiera plik przeznaczony dla niego. Nie spodziewałem się znikąd żądnego listu,
ale odtąd przychodziłem tam, żeby spojrzeć na wielkiego pisarza, który kiedyś
prowadził mnie przez młodość, tak jak matka. Miał w Nałęczowie czworokątny
domek, w którym mieścił się jeden pokój, wychodzący na cztery strony świata.
Powiedziano mi, że tam pracuje.
W stolicy Kazimierz Wierzyński mieszkał od
jesieni 1918 roku, aż do końca okresu międzywojennego, z którym związane są
najlepsze lata jego życia i młodzieńczej kariery. Była to wyjątkowa jesień
związana z nadchodzącym odzyskaniem przez nasz kraj Niepodległości po ponad stu
dwudziestu latach niewoli. Radosna jesień, podczas której zrealizowane zostały marzenia
kilku pokoleń Polaków. Poety nie mogło oczywiście zabraknąć podczas powitania
Józefa Piłsudskiego, który triumfalnie powrócił z Magdeburga: W południe
znalazłem się na ul. Moniuszki i pod oknami pensjonatu, gdzie zamieszkał,
krzyczałem wraz z kolegami z Czerwonego Krzyża: „Niech żyje!”. Było z czego się
cieszyć. Niemcy przegrali wojnę! Nocą, w pustych ulicach rozległy się dalekie
strzały, dochodzące od strony Pragi, bo tam jeszcze rozbrajano Niemców. Przez
ciemność przepychała się wolność polska. Wszyscy wiedzieli, że nic jej nie
powstrzyma.
Pierwszym warszawskim adresem, pod którym
można było zastać Wierzyńskiego, była dzisiejsza ulica Sądowa 2 (przed II wojną
światową - ks. Ignacego Skorupki). Było to mieszkanie znajomych, państwa
Podjenów, którzy wyjechali na dłuższy wypoczynek. Kazimierz musiał szybko
znaleźć zatrudnienie, gdyż pieniądze, które otrzymał od matki w Nałęczowie,
wkrótce wyczerpały się. Pracę - jako korektor - otrzymał w redakcji „Gazety
Warszawskiej”, prowadzonej przez znajomego ze Lwowa - Zygmunta Wasilewskiego: Kiedy
przyjechałem do Warszawy - wspominał - przywiozłem ze sobą kilka
kilogramów wierszy i nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Byłoby jednak kłamstwem,
gdybym powiedział, że nie zależało mi na czyjejś autorytatywnej opinii, na
zdaniu, co to wszystko jest warte (...). Nie znałem w Warszawie nikogo.
Słyszałem tylko, że po powrocie z Rosji osiedlił się tam, o czym miałem już
możność mówić, Leopold Staff. Do kogóż więc miałem się zwrócić, jeśli nie do
poety, który wydawał się ojcem poetyckim, którego wiersze umiałem na pamięć i o
którym myślałem zawsze z podziwem i czułością.
Wkrótce Wierzyńskiemu udało się zrealizować
ów śmiały plan. Nawiązał owocny kontakt nie tylko ze Staffem, który docenił
jego twórczość, ale także z literatami publikującymi w „Pro Arte” -
miesięczniku młodzieży akademickiej Uniwersytetu Warszawskiego. Środowisko to -
motywowane m.in. zanikającą modą na publiczne wieczory recytacyjne - założyło
także słynną w okresie międzywojennym grupę poetycką i pismo o nazwie „Skamander”.
„Wiosna i Wino”
Otwarcie kawiarni „Pod Picadorem” było
jednym z najważniejszych wydarzeń w odradzającym się po pierwszej wojnie
światowej krajowym życiu literackim. Kilkanaście dni po odzyskaniu
niepodległości otwarto ten artystyczny lokal, który początkowo swą siedzibę
miał przy ul. Nowy Świat. Założycielami byli Tadeusz Raabe, Jan Lechoń, Antoni
Słonimski i Julian Tuwim. Potem, po połączeniu z klubem futurystów, kawiarnia
przeniosła się do podziemi Hotelu Europejskiego.
Artyści i goście nie tylko deklamowali
wiersze na specjalnym podium, ale także odczytywali satyry polityczne. Lokal
funkcjonował ostatecznie tylko do połowy kwietnia 1919 roku, lecz jego
zamknięcie nie oznaczało utraty kontaktu poetów z wielbicielami ich talentu.
Jak wspominał Wierzyński: Po zamknięciu kawiarni „Pod Picadorem” nie
straciliśmy bezpośredniego kontaktu z publicznością. Urządzaliśmy wieczory
poetyckie i czytaliśmy na nich wiersze. Odbywały się w rozmaitych lokalach,
najczęściej w sali Towarzystwa Higienicznego na ulicy Karowej. Niekiedy brali w
nich udział aktorzy: Stefan Jaracz i jego brat Józef, później zmarły śmiercią
tragiczną, Mariusz Maszyński, genialny recytator „Pana Tadeusza”, Maria
Strońska i Maria Morska, która przez przyjaźń ze Słonimskim niejako należała do
tzw. grupy Skamandra. Występowaliśmy też poza Warszawą.
Na początku 1919 roku miał miejsce oficjalny
debiut literacki Kazimierza Wierzyńskiego. Opublikował on wówczas tomik pt.
„Wiosna i wino”, który zapoczątkował jego artystyczne sukcesy i przyniósł
ogólnopolskie uznanie. Trudno doprawdy wymarzyć sobie lepszy początek kariery.
Jednak w ogromnym błędzie znalazłby się ten, kto pomyślałby, że ledwie
25-letniemu autorowi sukces zawrócił w głowie - mimo, że już pierwsze recenzje
były nadzwyczaj dobre! Wcale nie upajały one poety, który zamiast radości
odczuwał nawet pewne skrępowanie połączone z lekkim strachem. Jak widać na
przykładzie Wierzyńskiego: szlachetny, inteligentny człowiek nie daje się
ponieść w takich sytuacjach emocjom i uczuciu próżności. Być może też wpływ na
ten pewnego rodzaju dyskomfort miał fakt, że nie był przygotowany na aż tak
życzliwe przyjęcie swojej twórczości przez krytyków.
Zaraz po wydaniu debiutanckiej książki młody
autor udał się do księgarni Mortkowicza, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jest
ona na wystawie. Nie wiem dlaczego - mówił - ale miałem wrażenie
żenującego obnażenia. Potrafiłem wprawdzie obiec inne księgarnie (na wszelki
wypadek wieczorem, żeby nikt mnie nie poznał) i sprawdzać, czy i one wystawiły
książkę, nie zmieniało to jednak mego ogólnego stanu.
„Skamander”
Obok Wierzyńskiego współtwórcami tego
wyjątkowego projektu byli inni znakomici twórcy epoki, tzw. picadorczycy:
Julian Tuwim, Jan Lechoń (do ostatniego numeru, we wrześniu 1919 roku, redaktor
naczelny „Pro Arte”), Jarosław Iwaszkiewicz oraz Antoni Słonimski.
Inauguracyjny wieczór poetów „Skamandra”
obył się 6 grudnia 1919 roku, a w następnym miesiącu ukazał się pierwszy
zeszyt. Niestety skamandryci borykali się z problemami finansowymi. Brakowało
pieniędzy na druk, przez co czasopismo - choć jego podtytuł brzmiał
„miesięcznik poetycki” - ukazywało się nieregularnie. Aby zdobyć niezbędne
środki poeci czasami udawali się po pomoc do zamożnych mieszkańców stolicy.
Przy okazji dochodziło do humorystycznych sytuacji, niekiedy nawet podszytych
nutą absurdu. Jedną z nich opisywał w „Pamiętniku poety” Kazimierz Wierzyński:
Najdziwniejsza była wizyta, którą złożyliśmy
we trójkę, Tuwim i ja, z Jaraczem, jako główną przynętą, niejakiemu panu
Rogowi, zdaje się miał na imię Seweryn. Wizyta owa była żywcem wzięta z
Ionesco. Róg, właściciel stajni wyścigowej, wolał konie niż poetów, mówił
polszczyzną, godną tych czworonogów, nie miał pojęcia o literaturze i przez
dłuższy czas nie wiedział, o co chodzi. Jaracz wygłosił do niego przemówienie,
jak do Medyceusza, grając zaimprowizowaną rolę z demonicznym komizmem. Mówił z
powagą p niebywałych i nieistniejących zasługach Roga dla sztuki a Róg słuchał
tego z kamiennym spokojem. Było to spięcie tak doskonałe, że gdybyśmy nie wiedzieli,
z kim mamy do czynienia, nie byłoby wiadomo, kto kpi z kogo. W końcu Jaracz
zaapelował do jego kieszeni i powiedział, że przemawia w imieniu „Skamandra”.
„Skamander, Skamander” - odezwał się Róg - to mógłby być dobry koń”. Właśnie -
odpowiedział Jaracz - oto jego portret”. I ofiarował mu numer z pegazem na
okładce, rysowanej przez Zbigniew Pronaszkę. Kosztowało to Roga trochę
pieniędzy, które natychmiast poszły na obrok dla stajni Grydzewskiego.
Redakcja pisma mieściła się przy ul. Złotej
8. Komitet redakcyjny liczył 11 członków, a wśród nich było czterech...
oficerów, którzy gromadzili się w niewielkim pomieszczeniu. Najważniejszą
postacią był Mieczysław Grydzewski - główny pomysłodawca tego literackiego
przedsięwzięcia wydawniczego. Na posiedzeniach każdy dostarczony rękopis był
skrupulatnie omawiany, a jeśli jego autorem był jeden z członków redakcji -
musiał on opuścić na ten czas zebranie. Jednak sztywne reguły obowiązujące
początkowo w zespole, z czasem uległy rozluźnieniu. Był to proces stopniowy.
Kazimierz wspominał, że po wielu latach działania grupy, „Skamander” trwał już
w zasadzie tylko dzięki determinacji Grydzewskiego. Tym niemniej to środowisko
artystyczne właśnie - początkowo z różnych storn krytykowane - zajmowało
dominującą pozycję w polskim życiu literackim okresu międzywojennego.
Grydzewski był postacią nietuzinkową.
Odznaczał się pracowitością i silnym charakterem. Każdy utalentowany autor, bez
względu na poglądy polityczne, miał szanse na opublikowanie swojego tekstu na
łamach „Wiadomości Literackich”. Z Wierzyńskim odbył wiele podróży po Europie.
Zwiedzali razem Szwecję, Norwegię, Austrię, Węgry i Hiszpanię. Jak wspominał
Kazimierz: W każdym z tych krajów mieliśmy mnóstwo przygód. Ponieważ
cieszyłem się u Grydzewskiego - muszę się pochwalić - pewnego rodzaju
uwielbieniem, brawurowałem chętnie na ten temat i podbijałem własną cenę. W
Oslo, pierwszego dnia po przyjeździe, zaprowadziłem go do Poselstwa Polskiego,
nie znając adresu i bez planu miasta w ręku. Tak samo w Madrycie udało mi się
trafić do słynnej restauracji Maison Segovia, acz nie wiedziałem, gdzie jej
szukać. Podawałem to za mój zmysł orientacyjny, choć w gruncie rzeczy był to
psi węch.
Wieści z frontu
Kazimierz Wierzyński postanowił więc
wyjechać na pewien czas z Warszawy. Tak się złożyło, że jego kolega z czasów
szkolnych, o nazwisku Szychliński, redaktor tygodnika wojskowego „Ku chwale
ojczyzny”, poszukiwał współpracownika - korespondenta wojennego. Toczyła się
przecież wojna z bolszewikami, o której przebiegu chcieli czytać wszyscy. W ten
sposób Kazimierz trafił do Poznania, gdzie znajdowała się siedziba redakcji
tego pisma. Nie przebywał tam jednak długo, gdyż zaraz wydelegowano go na
Białoruś, aby napisał relacje z przebiegu walk, jakie toczyła na Wschodzie
Dywizja Wielkopolska. Jak wspominał: Już sama podróż była w owym czasie barwną przygodą. Do
wagonów wchodziło się często przez okno. Szczególną pasję podróżnych wzniecały
skórzane pasy przy oknach z reguły obcinane, prawdopodobnie na zelówki do
butów. Chłodnym rankiem przejechałem przez Warszawę, jeszcze śpiącą. Im dalej
od niej, tym puściej było w pociągu. Ostatecznie dotarłem do Mińska, który
wyglądał trochę jak Riazań, z mnóstwem drutów w powietrzu, najeżony kocimi
łbami. Z Mińska przewieziono mnie do Sztabu Dywizji, który mieścił się w
Śmiłowiczach.
Po napisaniu relacji Wierzyński powrócił do
Poznania, gdzie ochoczo uczestniczył w życiu kulturalnym i towarzyskim miasta.
Niestety współpraca z pismem „Ku chwale Ojczyzny” nie układała się najlepiej.
Kazimierza drażniły poglądy polityczne prezentowane przez redakcję tygodnika,
które jemu - piłsudczykowi - wydawały się niedopuszczalne. I tak w pełnej
napięcia atmosferze rozstał się po kilku tygodniach ze swoimi pracodawcami i
powrócił do Warszawy. Dawne niepokoje na szczęście już odeszły, więc
powróciwszy do psychicznej równowagi mógł rozpocząć pisanie nowych wierszy.
Pewność siebie artysty została wzmocniona
sukcesem wydawniczym - pierwszy nakład „Wiosny i Wina” rozszedł się w przeciągu
zaledwie trzech miesięcy. Wydawca, Jakub Mortkowicz, zapowiedział drugie
wydanie, które kazało się w 1920 roku. Rok później opublikowano kolejne
wznowienie dzieła Wierzyńskiego, a czwarte opublikowano w roku 1929 - już po
wyróżnieniu złotym medalem osławionego „Lauru Olimpijskiego”.
Wkrótce Wierzyński wstąpił do Wojska
Polskiego i jako oficer pracował w Biurze Prasowym Naczelnego Dowództwa. Urząd
ten mieścił się przy placu Teatralnym. Początkowo poeta redagował popularną
„Bibliotekę Żołnierza Polskiego”, a w następnej kolejności - po wyjeździe na
Wschód - „Ukraińskie Słowo” i „Dziennik Kijowski”.
Praca w Kijowie początkowo przebiegała nawet
sprawnie i, nie napotykając na większe trudności, zdołał utworzyć dodatek
literacki pisarzy ukraińskich. Przełamanie linii frontu przez armię Siemiona
Budionnego spowodowało jednak radykalną zmianę sytuacji. Wobec tych wypadków
Wierzyński w czerwcu 1920 r. musiał powrócić pociągiem do Polski. W połowie
sierpnia natomiast towarzyszył już korespondentowi amerykańskiego „Chicago
Tribune” podczas przemieszczania się szlakiem bitwy warszawskiej, która - jak
wiadomo - odwróciła losy wojny polsko-bolszewickiej.
Potem znów mieszkał stosunkowo krótko, przez
około pół roku, poza granicami kraju. Wyjechał do Szwajcarii, a okresowo
przebywał także we Francji. Za namową brata, który był konsulem w Genewie,
postanowił spróbować swoich sił jako dyplomata. Kazimierz podjął pracę w
oddziale prasowym poselstwa polskiego w Bernie. Jego przygoda z nowym zawodem
potrwała trzy miesiące. Po tym okresie stwierdził, że kariera dyplomatyczna nie
jest mu jednak pisana. „Skończyłem dyplomację, wróciłem do cyganerii” -
zanotował w swoim pamiętniku.
Do
Warszawy powrócił jesienią 1921 roku i rozpoczął aktywne zawodowo, a także
towarzysko życie. Stałym miejscem spotkań ówczesnej elity artystycznej była
kawiarnia „Ziemiańska” przy ul. Mazowieckiej. Mieściła się ona pomiędzy dobrą
restauracją, zlokalizowaną w starych, drewnianych zabudowaniach, a Księgarnią
Jakuba Mortkowicza.
Schodzili się tam wszyscy -
pisał Wierzyński - pisarze, malarze, aktorzy. Z początku tłoczono się w
jednej, stosunkowo niewielkiej sali na parterze, potem zażywny właściciel, pan
Albercht dodał do niej piętro, a stół ustawiony w pół drogi, na tzw.
półpiętrze, okupowała nasza grupa (...). Życie na półpiętrze budziło się w
południe. Według obłąkanego zwyczaju warszawskiego, w tym samym czasie, kiedy
we Francji albo we Włoszech nadchodziły sakramentalne godziny popołudniowego
posiłku, w „Ziemiańskiej” zaczynało się picie czarnej kawy. Trwało to dwie - trzy
godziny, po czym, po wystrzeleniu wszystkich nowin, plotek i dowcipów, szło się
na obiad.
Oprócz towarzystwa literacko-artystycznego
(nie tylko skamandrytów, ale także przedstawicieli Kwadrygi: Gałczyńskiego,
Szenwalda, Dobrowolskiego, Maliszewskiego, Słobodnika) częstym gościem
„Ziemiańskiej” był również Bolesław Wieniawa-Długoszowski; bywał w niej także
słynny gawędziarz warszawski, tęgi i obdarzony donośnym głosem, Franciszek
Fiszer.
Mieszkanie przy ul. Hożej
W
listopadzie 1923 roku Kazimierz ożenił się z dwa lata od siebie starszą aktorką
Bronisławą Koyałłowicz, wdową po Aleksandrze Rodmuncie, który również był
aktorem. Wierzyński i Koyałłowicz poznali się na scenie Teatru Polskiego w
Warszawie. Była to kobieta obdarzona niepospolitym wdziękiem, atrakcyjna i
potrafiąca zwrócić na siebie uwagę. Ślub odbył się w Zakopanem, a goście
weselni bawili się w willi „Borek” przy ul. Jagiellońskiej 3. Świadkami byli
brat Kazimierza - Władysław oraz szwagier artystki - Ludomir Komierowski. Na
ślubie obecny był m.in. słynny architekt Karol Stryjeński, dyrektor
zakopiańskiej Szkoły Przemysłu Drzewnego i projektant Wielkiej Krokwi.
Tamtą niezwykle mroźną zimę 1923/1924
Wierzyński spędził w Zakopanem, mieszkając wraz z żoną w willi „Borek”.
Najpilniejszą sprawą - oprócz mieszkania - było zapewnienie środków utrzymania.
Jego całymi, powoli topniejącymi, oszczędnościami było sto dolarów. Ponadto
sytuacja ekonomiczna kraju była niestabilna, polska marka znacząco traciła na
wartości. Zaczął więc pisywać miejscowe kroniki do „Ilustrowanego Kuriera
Codziennego”, wydawanego przez Mariana Dąbrowskiego - jednego z najbogatszych
Polków przedwojennej Polski. Jak wspominał poeta, Dąbrowski honoraria za teksty
wypłacał mu na Krupówkach bezpośrednio z portfela.
Z nastaniem wiosny pisarz postanowił wrócić
do Warszawy. Od początku rozglądał się za własnym mieszkaniem. Zmiany w życiu
prywatnym oczywiście przyspieszyły tempo tych poszukiwań. W tym czasie
Wierzyński znalazł zatrudnienie w redakcji sensacyjnego „Kurjera Czerwonego”, a
także rozpoczął współpracę z „Wiadomościami Literackimi”, które w styczniu 1924
roku założył Mieczysław Grydzewski. Jego pismo dość szybko uzyskało status
najpoważniejszego tygodnika społeczno-kulturalnego w Polsce.
Nieocenioną pomoc okazał wówczas Wierzyńskiemu
Kazimierz Grossman - dyrektor Banku Kwilecki-Potocki, który był wielbicielem
jego poezji. Wierzyński musiał wypłacić 1500 dolarów tzw. odstępnego. Była to
bardzo wysoka kwota, lecz trudno było narzekać i szukać lokum gdzieś indziej,
ponieważ w tamtym okresie panował poważny zastój budowlany.
Przy wsparciu Grossmana w końcu państwo
młodzi nabyli trzypokojowe mieszkanie na 4 piętrze kamienicy przy ul. Hożej 37.
Należała ona do Estery Goldsztein. Był to budynek stosunkowo nowy - powstał w
drugiej połowie pierwszej dekady XX wieku. W owych czasach mieszkanie można było zdobyć tylko w jeden sposób.
Płacąc wysokie odstępne - pisał
w liście napisanym do swojej siostry Sabiny Sobieszczańskiej z 5 marca 1924 roku.
Tak charakteryzował pokrótce nowe lokum: Są to trzy pokoje z wanną i alkową
dla służącej, dwa wejścia na IV piętrze. Niestety, bez windy, ale - pocieszam
się - widne, ciepłe i co najważniejsze słoneczne, co jest tu rzadkością. Prócz
tego elektryczność, telefon, stosunkowo czyste i ładne tapety - tak że obejdzie
się na razie bez remontu.
Państwo Wierzyńscy wprowadzili się na Hożą 1
kwietnia. To tu właśnie, gdzie w gabinecie nad biurkiem zawisł portret
Koyałłowicz, powstawał „Laur Olimpijski”, kiełkowały pomysły Kazimierza w
zakresie rozwoju „Przeglądu Sportowego” oraz innych wybitnych dzieł. Któregoś
dnia, kontemplując widok księżyca, który kontrastował z ponurym podwórkiem,
postanowił napisać też wiersz poświęcony swojej kamienicy:
Nie mam ogrodu i przy
furcie
Stare nie pachną mi
jabłonie,
To jedno chyba, że nasturcje
Żona zasiała na balkonie.
Widoku nie mam też żadnego:
Naprzeciw stoi mur podwórza,
Kominy czarne nieba strzegą,
Księżyc z kominów się wynurza.
On jeden tylko mnie uwodzi,
Zielony w niebie staw platyny -
Na dachach domów, w srebrnej łodzi,
Wysoką falą za nim płynę
W górze przesuwam się nad domem
I sypię blaskiem w studnię ciemną
I mijam okiem niewidomem
Mój cień, mój kształt, mój świat pode mną
Mieszkanie przy ul. Hożej
poeta sprzedał w końcu lat trzydziestych, przeprowadzając się wówczas do
reprezentacyjnej, nowoczesnej kamienicy na ul. Belwederskiej. Wierzyński - jak
już mieliśmy się okazję przekonać - de facto od początku swojego pobytu w
stolicy należał do artystycznej elity, toteż nie mogło dziwić, że szybko włączył
się w główny nurt życia kulturalnego. W ich mieszaniu zaczęła pojawiać się
śmietanka intelektualna stolicy: plastycy, architekci (m.in. Bohdan Piniewski,
który wykonał projekt okładki do książki Kazimierza „Wróble na dachu”), aktorzy
i oczywiście pisarze. Małżeństwo Wierzyńskich często odwiedzało „Małą
Ziemiańską”, teatry i kina, państwo młodzi lubili też podróżować do Włoch,
gdzie mieszkała siostra Bronisławy.
Kazimierz właściwie przez cały czas dużo
podróżował po kraju oraz zagranicę, odwiedzając wiele krajów: Holandię, Włochy,
Hiszpanię, Anglię, oraz obie Ameryki. W 1925 roku został laureatem nagrody
Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. W tym samym roku ukazał się także
dedykowany ukochanej żonie „Pamiętnik miłości”.
Niebawem Kazimierz dał się poznać szerszej publiczności jako wytrawny znawca sportu, widzący w nim znacznie więcej wartości niż wielu jego kolegów po piórze...
Zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego - Kultura w Sieci
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz