Roman Kołtoń to typ człowieka, który z książkami jest za pan brat. Zbiera
je od dziecka, w swoim autorskim dorobku ma kilka pozycji dotyczących futbolu,
ale lubi także spędzić wieczór z dobrą lekturą, niekoniecznie sportową, w ręku.
Dość powiedzieć, że jego domowa kolekcja liczy obecnie kilkaset piłkarskich
publikacji, wśród których znaleźć można prawdziwe perełki. W wywiadzie dla
bloga dziennikarz stacji Polsat Sport opowiada o napisanych przez siebie
książkach, zdradza swoje literackie plany i marzenia, a także poleca wartościowe
pozycje.
- Pod koniec czerwca do księgarni trafiła najnowsza z pańskich książek
– biografia „Deyna, czyli obcy”. Nie ukrywa Pan, że powstała ona nieco
przypadkowo. Jak to dokładnie wyglądało?
Często zastanawia mnie, jak
ludzie radzą sobie ze swoim życiem. Wpadłem więc na pomysł stworzenia książki
zatytułowanej „Mundial życia”, w której chciałem połączyć cztery postaci:
Ernesta Wilimowskiego, Kazimierza Deynę, Zbigniewa Bońka i Roberta
Lewandowskiego. Szalony pomysł? Może. Natomiast wydaje mi się, że pewne rzeczy
– ludzkie wybory, emocje, dramaty, kulisy karier – w przypadku tych piłkarzy
się powtarzają. Na przykład takie finanse – były za Wilimowskiego, są za
Lewandowskiego. Skala tych pieniędzy się zmieniła, ale one były i są obecne.
Kolejny element – walka o przywództwo czy pozycję w drużynie. Wilimowski
przeżywał to w Ruchu Hajduki Wielkie i w reprezentacji, doświadczał tego i
Deyna, i Boniek, i doświadcza tego teraz Lewandowski. Dzisiaj już wiemy, że
będzie kapitanem drużyny narodowej, ale jeszcze niedawno wszyscy debatowali,
kto powinien nim zostać. Ktoś powie, że dyskusja jest zamknięta. Ok, jest
zamknięta, ale była częścią publicznej wręcz debaty. Ile rzeczy można by
napisać na ten temat!
- Zaczął więc Pan pisać, ale nagle okazało się, że życie Deyny godne
jest osobnej publikacji.
Zacząłem prace nad Wilimowskim i
gromadziłem materiały do Bońka, ale kiedy wszedłem w materię Deyny, zdałem
sobie sprawę, że można z tego stworzyć coś więcej niż tylko część książki.
Miałem napisanych 200 tysięcy znaków o Wilimowskim, a kiedy po krótkim czasie
tyle samo udało mi się napisać o Deynie, miałem otwartych tyle wymiarów, że
zadzwoniłem do mojego redaktora Janka Grzegorczyka i przedstawiłem mu ten
pomysł. Był bardzo sceptyczny. Powiedział: „Sam Deyna? To już było, ktoś już o
nim pisał”. Odparłem: „Ale ja mam inny materiał. Dokopałem się do tego!”. Kazał
mi zadzwonić do Tadzia (Tadeusz Zysk, właściciel wydawnictwa Zysk i S-ka –
przyp. red.). Zapytałem go więc: „Tadziu, a sam Deyna?”. Odpowiedział krótko:
„Biorę”. No i zrobiliśmy to. To była ciężka praca, ale muszę przyznać, że
bardzo ciekawa.