Są takie książki sportowe, które swoją tematyką daleko wybiegają poza
sport. Jedną z nich jest bez wątpienia „Bieg po życie” Lopeza Lomonga. Choć nazwisko tego sportowca niewiele mówi przeciętnemu kibicowi, warto poznać historię biegacza z
Sudanu Południowego, bo to gotowy scenariusz na hitowy film. Co najważniejsze –
film z happy endem.
Kim jest Lopez Lomong i dlaczego
jego wspomnienia ukazują się w Polsce? To z pewnością pytanie, które zadawał
sobie każdy, kto po raz pierwszy usłyszał o książce „Bieg po życie”. Ja też
początkowo nie miałem pojęcia, kim jest czarnoskóry biegacz. Nawet Wikipedia
nie okazała się szczególnie pomocna. Lomong nigdy nie zdobył medalu mistrzostw
świata i igrzysk olimpijskich, nie zrobił właściwie nic, żeby zapisać się w
świadomości kibiców. Kiedy jednak poznajemy jego historię, którą opowiada na
kartach autobiografii, uświadamiamy sobie, że już sam fakt, iż wystartował w
imprezach takiej rangi, jest ogromnym sukcesem. Ba, nawet nie sukcesem, a
cudem, bowiem to, co wcześniej spotkało go w życiu, jest czymś znanym nam tylko
z telewizyjnego ekranu. Lopepe, czyli Szybki, bo taki właśnie pseudonim od
zawsze nosił bohater i autor książki, nie tylko przeżył piekło, ale też wygrał
z wszystkimi przeciwnościami losu. Dzięki wierze, uporowi i wytrwałości,
których pozazdrościć może mu każdy z nas.
Piekło Sudanu
„Zabrany!”. Taki tytuł nosi
pierwszy rozdział książki i trzeba przyznać, że lektura od początku szokuje.
Lomong opisuje w niej wydarzenia pewnej niedzieli, która zapowiadała się jak
kolejny zwykły dzień. Miał sześć lat i jak co dzień wybrał się z rodziną do
kościoła. Był zbyt młody, by rozumieć, że w jego kraju trwa wojna domowa.
Wiedział o jakimś zagrożeniu, ale nie spodziewał się, że dopadnie go ono akurat
tutaj – w świątyni. Podczas mszy do kościoła wtargnęli rebelianci i zaczęli
wyrywać wszystkich chłopców z rąk zrozpaczonych rodziców. Przerażonemu Lopepe,
podobnie jak jego kolegom, zawiązano oczy i kazano iść w rzędzie do ciężarówki.
Następnie wywieziono ich w nieznane, a kiedy zdjęto im z oczu opaski, zobaczyli
nową rzeczywistość – ciasną chatę bez okien, która od teraz miała stać się ich
nowym domem.
Przyznacie, że sam początek zapowiada
się jak trailer mocnego filmu. Najgorsze jest to, że to nie wymysł kreatywnego
reżysera, a rzeczywistość. Tak właśnie zaczęło się piekło Lopeza Lomonga, które
trwało 10 lat. Mimo że porwanie miało miejsce wiele lat temu, biegacz opisuje
je w książce bardzo szczegółowo. Nie można się jednak dziwić, że z tego dnia
zapamiętał każdy szczegół – palącą w stopy blachę na pace ciężarówki, atmosferę
duchoty i przeraźliwego lęku, kiedy wywożono go wraz z innymi chłopcami w
nieznane. Lopepe opisuje to wszystko bardzo dokładnie i sugestywnie, dzięki
czemu czytelnik przenosi się do Afryki i może poczuć się jak jeden z bohaterów
tej tragicznej historii.
Nie tylko o sporcie
Na kolejnych stronach biografii
robi się jeszcze bardziej dramatycznie. Nie będę streszczał tutaj całego
życiorysu Lomonga, by nie zdradzać wszystkich szczegółów. Dodam tylko, że w
następnych rozdziałach główny bohater opisuje pobyt w chacie, do której
bardziej pasowałoby określenie „umieralnia”, ale jakimś cudem udaje mu się
przetrwać i uciec. Właśnie wtedy rozpoczyna się jego życiowy bieg. Wraz z
trzema starszymi kolegami biegną przez sawannę niemal bez żadnego odpoczynku,
ile tylko mają sił, byle tylko uciec strażnikom. Nie zważają na ból, poranione
stopy i upał. Ten niesamowity wyczyn pokazuje, jak wielkie możliwości skrywa
ludzki organizm i na jaki wysiłek stać człowieka, jeśli jego życie znajduje się w niebezpieczeństwie.
Ale to w zasadzie jedyny sportowy
wątek pierwszych kilkudziesięciu stron. W całej książce sport stanowi raczej
tło, co jednak w przypadku tej pozycji poczytać należy za plus. „Bieg po życie”
nie jest bowiem opowieścią o morderczych treningach, przygotowaniu do startów,
zawodach i startach. Takie fragmenty również znajdziemy w książce, ale to przede wszystkich mocna życiowa historia, która kończy
się happy endem. Zanim jednak Lomong przechodzi do pozytywnych rzeczy, które go
spotkały, przedstawia czytelnikom kolejną dramatyczna opowieść. Po tym, jak
uciekł z rąk rebeliantów, trafił bowiem do obozu dla uchodźców w Kenii, gdzie
spędził długich 10 lat. Jak łatwo się domyślić, życie w Kakumie nie było
sielanką. Głód, walka o żywność, kąpanie się w latrynie czy jedzenie śmieci jako
prawdziwa uczta – to obozowa codzienność, którą przybliża nam Lopepe. Gdzieś
między tym wszystkim ponownie pojawia się wątek biegania. Aby zagrać w piłkę,
co jest ulubionym zajęciem chłopców, muszą oni przebiec najpierw kilkadziesiąt
kilometrów wokół obozu. Coś, co dla wielu byłoby katorgą, dla nich jest
cudownym oderwaniem od rzeczywistości i powiewem wolności. Bieg nabiera w życiu
Lomonga nowego znaczenia…
Gorzka prawda o współczesnym świecie
Nie wszystko, co zawarte w
książce, jest jednak przygnębiające. Wkrótce los uśmiecha się do Lopepe i
dzięki programowi ONZ trafia on do adopcyjnej rodziny w Stanach Zjednoczonych.
Zaczyna się jego nowe życie, a także próba odnalezienia się w nowej
rzeczywistości, gdzie, jak pisze, jedyną znaną mu rzeczą jest bieganie. Dalsza
część autobiografii ma już pozytywny wydźwięk, a niektóre fragmenty sprawiają,
że na twarzy czytelnika pojawia się uśmiech. Jest tak szczególnie wtedy, kiedy
Lomong opisuje swoje początki w USA – niespecjalnie smakowało mu masło, bo
kiedy dostał je pierwszy raz, włożył do ust całą kostkę. Przez pierwsze
miesiące kąpał się w lodowatej wodzie, bo nie potrafił przekręcić kurka, ani
zapytać nowych rodziców, jak zmienić temperaturę wody. Te fragmenty przywołują
na myśl komedię „Goście, goście” i faktycznie jest zabawnie, choć czytelnika częściej
nachodzi jednak smutna refleksja.
Jedna scena zapadła mi
szczególnie w pamięć. Adopcyjni rodzice, tuż po tym, jak Lopepe wylądował w
Stanach Zjednoczonych, zabrali go do McDonalda. Chłopak długo nie mógł się zdecydować, co wybrać, ale ostatecznie zamówił jedną z kanapek. Z racji
tego, że porcje w obozie były głodowe, nie potrafił zjeść całej. Ojciec
powiedział, żeby wyrzucił resztę. Ale Lopez nie mógł tego zrobić. Na myśl
przyszli mu jego współtowarzysze, którzy zostali w Kakumie i którzy daliby się
zabić, i to dosłownie, za kawałek mięsa, który miał trafić do śmieci… Ten
fragment uświadomił mi, że we współczesnym „rozwiniętym” świecie nie wszystko
funkcjonuje tak, jak powinno. Że kiedy my marnujemy tony jedzenia, w innej
części globu ktoś umiera z głodu. Niby banał, o którym każdy wie, ale nad
którym rzadko zastanawiamy się w codziennej gonitwie, kiedy przychodzi nam
lekką ręką wyrzucić nadgryzioną kanapkę czy wczorajszy obiad…
Dla tych, którzy twierdzą, że im źle
Zresztą nie tylko ten fragment
wzbudził we mnie takie odczucia. Ostatnio głośno jest w Polsce o imigrantach.
Toczy się dyskusja, czy Polska powinna przyjmować takie osoby. Najczęstszy
argument przeciwników tego pomysłu jest taki, że skoro u nas ludzie mało
zarabiają, nie powinniśmy tego robić. Otóż nie, nie tak to wygląda. Jesteśmy
cholernymi szczęściarzami. Poziom naszego życia jest nieporównywalny z tym, co
dzieje się w Sudanie Południowym i innych afrykańskich państwach. A przykład
Lopeza Lomonga najlepiej pokazuje, że takie osoby mogą nie tylko dobrze
zaadoptować się w nowym środowisku, ale też dać coś od siebie, nie chcąc wiele
w zamian. Chociażby, jak Lopepe, wystartować w igrzyskach i godnie
reprezentować kraj w zawodach sportowych. W Polsce mieliśmy zresztą tego
przykłady, bo przecież Etiopczyk Yared Shegumo właśnie jako reprezentant
naszego kraju zdobył srebro mistrzostw Europy.
„Bieg po życie” jest więc
wielowymiarową książką, którą polecić można każdemu, kto twierdzi, że jego
życie jest do bani. Nie sposób podczas jej czytania nie polubić głównego
bohatera. Nie tylko współczując mu za to, co przeżył, ale przede wszystkim
podziwiając go za wiarę. Lopepe w ogóle się nie skarży. Mimo że spotkało go w
życiu tyle nieprzyjemności, w żadnym momencie nie narzeka! Podczas gdy wielu
już dawno przeklinałoby swój los, on przyjmuje rzeczywistość taką, jak jest.
Wynika to z jego głębokiej wiary, bo też, jak wielokrotnie podkreśla to Lopez
Lomong, właśnie Bóg pomógł mu w trudnych sytuacjach. To kolejna nauka, którą
możemy wynieść z tej książki. Zamiast skarżyć się i narzekać, powinniśmy wziąć
sprawy w swoje ręce, bo każde marzenie możliwe jest do spełnienia. Wystarczy
tylko chcieć i prawdziwie w nie wierzyć.
CZYTAJ TAKŻE:
CZYTAJ TAKŻE:
- Mo Farah i jego „Siła ambicji” [Recenzja autobiografii Mo Faraha]
- Odkrywając tajemnice Kenijczyków [Recenzja książki Adharananda Finna "Dogonić Kenijczyków"]
- Pokonując bariery [Recenzja książki Killiana Jorneta "Biec albo umrzeć"]
- Autobiografia najszybszego człowieka świata [Recenzja książki Usaina Bolta "9.58"]
Gdyby nie mój 'chudy' portfel, to pewnie już miałabym ją w rękach... Pozostaje czekać do urodzin, ale na pewno będzie warto. :)
OdpowiedzUsuńWarto, mogę to zagwarantować. ;)
UsuńJa również polecam:)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że są osoby popierające moje zdanie.
UsuńBardzo pozytywna książka. Otwiera oczy na to, że nie zawsze to my mamy najgorzej...
OdpowiedzUsuńDokładnie, to jedna z największych wartości, jakie niesie.
UsuńDostałem przedwczoraj na urodziny razem z Michaelem Jordanem :)
OdpowiedzUsuńJak już zaczniesz czytać, koniecznie daj znać, czy Ci przypadła do gustu. :)
Usuń