środa, 24 czerwca 2015

Wyjątkowa historia Lopepe

Są takie książki sportowe, które swoją tematyką daleko wybiegają poza sport. Jedną z nich jest bez wątpienia „Bieg po życie” Lopeza Lomonga. Choć nazwisko tego sportowca niewiele mówi przeciętnemu kibicowi, warto poznać historię biegacza z Sudanu Południowego, bo to gotowy scenariusz na hitowy film. Co najważniejsze – film z happy endem.

Kim jest Lopez Lomong i dlaczego jego wspomnienia ukazują się w Polsce? To z pewnością pytanie, które zadawał sobie każdy, kto po raz pierwszy usłyszał o książce „Bieg po życie”. Ja też początkowo nie miałem pojęcia, kim jest czarnoskóry biegacz. Nawet Wikipedia nie okazała się szczególnie pomocna. Lomong nigdy nie zdobył medalu mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich, nie zrobił właściwie nic, żeby zapisać się w świadomości kibiców. Kiedy jednak poznajemy jego historię, którą opowiada na kartach autobiografii, uświadamiamy sobie, że już sam fakt, iż wystartował w imprezach takiej rangi, jest ogromnym sukcesem. Ba, nawet nie sukcesem, a cudem, bowiem to, co wcześniej spotkało go w życiu, jest czymś znanym nam tylko z telewizyjnego ekranu. Lopepe, czyli Szybki, bo taki właśnie pseudonim od zawsze nosił bohater i autor książki, nie tylko przeżył piekło, ale też wygrał z wszystkimi przeciwnościami losu. Dzięki wierze, uporowi i wytrwałości, których pozazdrościć może mu każdy z nas.

Piekło Sudanu
„Zabrany!”. Taki tytuł nosi pierwszy rozdział książki i trzeba przyznać, że lektura od początku szokuje. Lomong opisuje w niej wydarzenia pewnej niedzieli, która zapowiadała się jak kolejny zwykły dzień. Miał sześć lat i jak co dzień wybrał się z rodziną do kościoła. Był zbyt młody, by rozumieć, że w jego kraju trwa wojna domowa. Wiedział o jakimś zagrożeniu, ale nie spodziewał się, że dopadnie go ono akurat tutaj – w świątyni. Podczas mszy do kościoła wtargnęli rebelianci i zaczęli wyrywać wszystkich chłopców z rąk zrozpaczonych rodziców. Przerażonemu Lopepe, podobnie jak jego kolegom, zawiązano oczy i kazano iść w rzędzie do ciężarówki. Następnie wywieziono ich w nieznane, a kiedy zdjęto im z oczu opaski, zobaczyli nową rzeczywistość – ciasną chatę bez okien, która od teraz miała stać się ich nowym domem.

Przyznacie, że sam początek zapowiada się jak trailer mocnego filmu. Najgorsze jest to, że to nie wymysł kreatywnego reżysera, a rzeczywistość. Tak właśnie zaczęło się piekło Lopeza Lomonga, które trwało 10 lat. Mimo że porwanie miało miejsce wiele lat temu, biegacz opisuje je w książce bardzo szczegółowo. Nie można się jednak dziwić, że z tego dnia zapamiętał każdy szczegół – palącą w stopy blachę na pace ciężarówki, atmosferę duchoty i przeraźliwego lęku, kiedy wywożono go wraz z innymi chłopcami w nieznane. Lopepe opisuje to wszystko bardzo dokładnie i sugestywnie, dzięki czemu czytelnik przenosi się do Afryki i może poczuć się jak jeden z bohaterów tej tragicznej historii.

Nie tylko o sporcie
Na kolejnych stronach biografii robi się jeszcze bardziej dramatycznie. Nie będę streszczał tutaj całego życiorysu Lomonga, by nie zdradzać wszystkich szczegółów. Dodam tylko, że w następnych rozdziałach główny bohater opisuje pobyt w chacie, do której bardziej pasowałoby określenie „umieralnia”, ale jakimś cudem udaje mu się przetrwać i uciec. Właśnie wtedy rozpoczyna się jego życiowy bieg. Wraz z trzema starszymi kolegami biegną przez sawannę niemal bez żadnego odpoczynku, ile tylko mają sił, byle tylko uciec strażnikom. Nie zważają na ból, poranione stopy i upał. Ten niesamowity wyczyn pokazuje, jak wielkie możliwości skrywa ludzki organizm i na jaki wysiłek stać człowieka, jeśli jego życie znajduje się w niebezpieczeństwie.

Ale to w zasadzie jedyny sportowy wątek pierwszych kilkudziesięciu stron. W całej książce sport stanowi raczej tło, co jednak w przypadku tej pozycji poczytać należy za plus. „Bieg po życie” nie jest bowiem opowieścią o morderczych treningach, przygotowaniu do startów, zawodach i startach. Takie fragmenty również znajdziemy w książce, ale to przede wszystkich mocna życiowa historia, która kończy się happy endem. Zanim jednak Lomong przechodzi do pozytywnych rzeczy, które go spotkały, przedstawia czytelnikom kolejną dramatyczna opowieść. Po tym, jak uciekł z rąk rebeliantów, trafił bowiem do obozu dla uchodźców w Kenii, gdzie spędził długich 10 lat. Jak łatwo się domyślić, życie w Kakumie nie było sielanką. Głód, walka o żywność, kąpanie się w latrynie czy jedzenie śmieci jako prawdziwa uczta – to obozowa codzienność, którą przybliża nam Lopepe. Gdzieś między tym wszystkim ponownie pojawia się wątek biegania. Aby zagrać w piłkę, co jest ulubionym zajęciem chłopców, muszą oni przebiec najpierw kilkadziesiąt kilometrów wokół obozu. Coś, co dla wielu byłoby katorgą, dla nich jest cudownym oderwaniem od rzeczywistości i powiewem wolności. Bieg nabiera w życiu Lomonga nowego znaczenia…

Gorzka prawda o współczesnym świecie
Nie wszystko, co zawarte w książce, jest jednak przygnębiające. Wkrótce los uśmiecha się do Lopepe i dzięki programowi ONZ trafia on do adopcyjnej rodziny w Stanach Zjednoczonych. Zaczyna się jego nowe życie, a także próba odnalezienia się w nowej rzeczywistości, gdzie, jak pisze, jedyną znaną mu rzeczą jest bieganie. Dalsza część autobiografii ma już pozytywny wydźwięk, a niektóre fragmenty sprawiają, że na twarzy czytelnika pojawia się uśmiech. Jest tak szczególnie wtedy, kiedy Lomong opisuje swoje początki w USA – niespecjalnie smakowało mu masło, bo kiedy dostał je pierwszy raz, włożył do ust całą kostkę. Przez pierwsze miesiące kąpał się w lodowatej wodzie, bo nie potrafił przekręcić kurka, ani zapytać nowych rodziców, jak zmienić temperaturę wody. Te fragmenty przywołują na myśl komedię „Goście, goście” i faktycznie jest zabawnie, choć czytelnika częściej nachodzi jednak smutna refleksja.

Jedna scena zapadła mi szczególnie w pamięć. Adopcyjni rodzice, tuż po tym, jak Lopepe wylądował w Stanach Zjednoczonych, zabrali go do McDonalda. Chłopak długo nie mógł się zdecydować, co wybrać, ale ostatecznie zamówił jedną z kanapek. Z racji tego, że porcje w obozie były głodowe, nie potrafił zjeść całej. Ojciec powiedział, żeby wyrzucił resztę. Ale Lopez nie mógł tego zrobić. Na myśl przyszli mu jego współtowarzysze, którzy zostali w Kakumie i którzy daliby się zabić, i to dosłownie, za kawałek mięsa, który miał trafić do śmieci… Ten fragment uświadomił mi, że we współczesnym „rozwiniętym” świecie nie wszystko funkcjonuje tak, jak powinno. Że kiedy my marnujemy tony jedzenia, w innej części globu ktoś umiera z głodu. Niby banał, o którym każdy wie, ale nad którym rzadko zastanawiamy się w codziennej gonitwie, kiedy przychodzi nam lekką ręką wyrzucić nadgryzioną kanapkę czy wczorajszy obiad…

Dla tych, którzy twierdzą, że im źle
Zresztą nie tylko ten fragment wzbudził we mnie takie odczucia. Ostatnio głośno jest w Polsce o imigrantach. Toczy się dyskusja, czy Polska powinna przyjmować takie osoby. Najczęstszy argument przeciwników tego pomysłu jest taki, że skoro u nas ludzie mało zarabiają, nie powinniśmy tego robić. Otóż nie, nie tak to wygląda. Jesteśmy cholernymi szczęściarzami. Poziom naszego życia jest nieporównywalny z tym, co dzieje się w Sudanie Południowym i innych afrykańskich państwach. A przykład Lopeza Lomonga najlepiej pokazuje, że takie osoby mogą nie tylko dobrze zaadoptować się w nowym środowisku, ale też dać coś od siebie, nie chcąc wiele w zamian. Chociażby, jak Lopepe, wystartować w igrzyskach i godnie reprezentować kraj w zawodach sportowych. W Polsce mieliśmy zresztą tego przykłady, bo przecież Etiopczyk Yared Shegumo właśnie jako reprezentant naszego kraju zdobył srebro mistrzostw Europy.

„Bieg po życie” jest więc wielowymiarową książką, którą polecić można każdemu, kto twierdzi, że jego życie jest do bani. Nie sposób podczas jej czytania nie polubić głównego bohatera. Nie tylko współczując mu za to, co przeżył, ale przede wszystkim podziwiając go za wiarę. Lopepe w ogóle się nie skarży. Mimo że spotkało go w życiu tyle nieprzyjemności, w żadnym momencie nie narzeka! Podczas gdy wielu już dawno przeklinałoby swój los, on przyjmuje rzeczywistość taką, jak jest. Wynika to z jego głębokiej wiary, bo też, jak wielokrotnie podkreśla to Lopez Lomong, właśnie Bóg pomógł mu w trudnych sytuacjach. To kolejna nauka, którą możemy wynieść z tej książki. Zamiast skarżyć się i narzekać, powinniśmy wziąć sprawy w swoje ręce, bo każde marzenie możliwe jest do spełnienia. Wystarczy tylko chcieć i prawdziwie w nie wierzyć.

CZYTAJ TAKŻE:

8 komentarzy:

  1. Gdyby nie mój 'chudy' portfel, to pewnie już miałabym ją w rękach... Pozostaje czekać do urodzin, ale na pewno będzie warto. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że są osoby popierające moje zdanie.

      Usuń
  3. Bardzo pozytywna książka. Otwiera oczy na to, że nie zawsze to my mamy najgorzej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie, to jedna z największych wartości, jakie niesie.

      Usuń
  4. Dostałem przedwczoraj na urodziny razem z Michaelem Jordanem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak już zaczniesz czytać, koniecznie daj znać, czy Ci przypadła do gustu. :)

      Usuń