niedziela, 23 marca 2014

„Chciałbym napisać kiedyś tak dobrą książkę jak »Wielki Widzew«” – wywiad z Dariuszem Leśnikowskim

Dariusz Leśnikowski na co dzień pisze o piłce nożnej
w katowickim "Sporcie", a swoją pasję rozmawiania z ludźmi
realizuje także poprzez tworzenie książek
Dariusz Leśnikowski to jeden z tych dziennikarzy, którzy uwielbiają rozmawiać z ludźmi i niekoniecznie zafascynowani są sportową statystyką. Każdy, kto sięgnie po jedną z książek redaktora katowickiego "Sportu" - a jest ich kilka - znajdzie w niej wiele fascynujących historii opowiadanych przez byłych sportowców, takich jak Stanisław Oślizło, Kazimierz Trampisz, zawodnicy Ruchu Radzionków czy AKS-u Chorzów. Na potrzeby tego wywiadu role zostały jednak odwrócone - to ja słuchałem i zadawałem pytania, a Dariusz Leśnikowski mówił o swojej sportowej pasji.

- „Żółto-czarna ojczyzna. 90 lat Ruchu Radzionków”. Ta pozycja z 2009 roku to chyba pierwsza książka sportowa pańskiego autorstwa?

W tamtym czasie pracowałem jeszcze nad innymi książkami, więc trudno mi to dokładnie umiejscowić, ale jeśli dobrze pamiętam, to tak. W przypadku tej monografii muszę oddać to co należne ówczesnemu prezesowi Ruchu Radzionków – Tomaszowi Baranowi. Podszedł on z wielkim sercem nie tylko do klubu, ale też do jego historii. Trzeba pamiętać, że Ruch jest klubem bardzo środowiskowym, regionalnym, wręcz dzielnicowym, a przez to związanym z lokalną grupą kibiców. W dodatku przy dzisiejszych podziałach gmin ma fatalnie umiejscowiony stadion, który znajduje się na terenie Bytomia, co sprawia, że fanów na meczach radzionkowian jest znacznie mniej, niż mogłoby być. Pan Tomasz starał się jednak wspierać ten klub z całych sił i nie zaniedbywać żadnej działki związanej z jego funkcjonowaniem. Na okres jego prezesury przypadał jubileusz 90-lecia Ruchu Radzionków i wtedy pojawił się pomysł napisania klubowej monografii.

- Inicjatywa powstania tej książki wyszła więc od klubowych władz?

Zdecydowanie tak. Od początku mojej dziennikarskiej działalności, najpierw na studiach, a później już zawodowo w redakcji katowickiego „Sportu”, „opiekę” nad Ruchem Radzionków miałem w zakresie swoich obowiązków, niemalże codziennych. Bardzo często pojawiałem się nie tylko na meczach, ale także na treningach czy wywiadach z ówczesnymi piłkarzami i działaczami tego klubu. Tak nawiązałem znajomości, które bardzo przydały mi się przy pracy nad książką. W momencie, kiedy pojawiła się w Radzionkowie idea stworzenia książki, zwrócili się do mnie, jako do dziennikarza, którego znali z licznych wizyt, z propozycją jej napisania. Zgodziłem się, a ważne było dla mnie to, że nie musiałem mozolnie wypisywać tabelek ze starych roczników gazet i przeszukiwać archiwów. Nie jestem wielkim zwolennikiem statystyk i liczb, a raczej rozmawiania z ludźmi i przekazywania tego, co mają do powiedzenia.

- Rozumiem, że częścią statystyczną zajął się współautor książki?

Tak, faktograficzną podstawą tej pozycji jest praca magisterska Wojciecha Cieszyńskiego, ówczesnego sekretarza klubu, który do dziś, już w innym charakterze, pracuje w Ruchu. Ja zająłem się działką, która zawsze dużo bardziej mnie interesowała, czyli obyczajowo-historyczno-ludzką stroną klubowych dziejów. Mimo że Ruch Radzionków nie jest wielkim klubem, to jednak miał w swojej historii kilka postaci z ciekawymi losami. Najwybitniejsza z nich to Lucjan Lis, czyli drużynowy medalista olimpijski w kolarstwie (wywalczył srebro podczas igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 roku – przyp. red.). Miałem okazję spotkać się z panem Lucjanem, kiedy przyjechał do Polski, gdyż na co dzień mieszka w Niemczech. Opowiedział mi wiele interesujących historii nie tylko o sobie, ale także na temat kolegów z kolarskich szos. Podczas tworzenia tej książki staraliśmy się przede wszystkim z Wojtkiem Cieszyńskim nie zaniedbać żadnej z dyscyplin, które były uprawiane w Radzionkowie. Rozmawialiśmy też z piłkarską ikoną klubu – Marianem Janoszką, który okazał się niezwykle barwnym gawędziarzem i prawdziwie życzliwym Ślązakiem, chętnie opowiadającym o swoim życiu. Z tych rozmów powstał cały rozdział poświęcony temu piłkarzowi, w którym zdradza między innymi, w jaki sposób opanował do perfekcji swoją słynną już grę głową. W książce znaleźć można także bardzo ciekawy w moim mniemaniu rozdział dotyczący mało znanego aspektu działalności klubu, czyli piłki ręcznej. Radzionków był jednym z mniejszych ośrodków, gdzie grano w szczypiorniaka, ale kilka intersujących historyjek opowiadanych przez zawodników trenujących tę dyscyplinę udało się w monografii zawrzeć.

- W podobnej formie utrzymana jest też druga monografia pańskiego autorstwa, czyli książka „100 lat AKS Chorzów”.

W przypadku tej pozycji duży ukłon dla jej współautora, Wojciech Krzystanka, wówczas redaktora Polskiego Radia Katowice i jednocześnie wicedyrektora chorzowskiego MOSiR-u. Włożył on mnóstwo mozolnej pracy w tę książkę, musiał przekopywać się przez archiwa, zdobywać wyniki, tabele… Jego część pracy była o tyle trudniejsza, że wziął na siebie ciężar napisania o wszystkich mniej popularnych dyscyplinach, a znaleźć o nich informacje nie jest tak łatwo. AKS Chorzów jest kojarzony przez kibiców przede wszystkim z piłkarzami sprzed ponad pół wieku, a później przez długie lata z piłkarkami ręcznymi. To były dwie wiodące dyscypliny w tym klubie, ale AKS miał również świetnych lekkoatletów z olimpijską medalistką Haliną Richter-Górecką na czele (sprinterka, mistrzyni olimpijska w sztafecie 4x100 m z Tokio i brązowa medalistka z Rzymu w tej samej konkurencji – przyp. red.), a także wielu innych wspaniałych sportowców. W całej historii chorzowskiego klubu sekcji było kilkanaście i w ich opisie Wojtek zawarł mnóstwo ciekawych faktów.

- Prace nad Pana częścią, czyli rozdziałami poświęconymi piłce nożnej i szczypiorniakowi, były równie przyjemne, co podczas zbierania materiału do monografii Ruchu Radzionków?

Tworzenie tej książki było z mojego punktu widzenia sympatyczne, bo panie grające w piłkę ręczną, które święciły w AKS-ie największe sukcesy, wciąż są bardzo żywotne, energiczne i chętnie dzielą się swoimi wspomnieniami. To raz. A dwa, zafrapowała mnie historia najsłynniejszych rodzin sekcji piłki ręcznej chorzowskiego klubu: ze strony panów – rodziny Tilów, a ze strony kobiet – rodziny sióstr Setnik. Poprzez małżeństwo doszło do połączenia obu rodów i tak u podstaw szczypiorniaka w AKS-ie Chorzów legła jedna rodzina. Interesujące są też wojenne losy braci Tilów – Pawła i Jerzego, bardzo charakterystyczne dla Ślązaków. W książce znaleźć można pochodzące z rodzinnych zbiorów zdjęcie obu braci w niemieckich mundurach. Zostali wcieleni na siłę do Wehrmachtu lub innej wojskowej formacji. W tym samym okresie doświadczyło tego również wielu wspaniałych chorzowskim piłkarzy, z Gerardem Cieślikiem na czele. Przez pryzmat poznawania ciekawych losów sportowców AKS-u, praca nad książką była więc dla mnie niezwykle przyjemna.

- Zgodzi się Pan, że dużą zaletą tego typu publikacji jest możliwość udokumentowania losów wielu sportowców, spisania ich wspomnień? Często brakuje na to miejsca w gazetach, nie mówiąc już o portalach internetowych, które bardzo rzadko poruszają historyczną tematykę.

Powiem tak: fajnie, że internet jest, bo to medium, które zrewolucjonizowało świat, ale wydaje mi się, że jego użytkownicy nie szukają w sieci reportaży i opowieści o ludzkich losach. Ciągle pozostaje to domeną książek, z którymi można usiąść w jakimś intymnym miejscu, na przykład w fotelu, poczytać i podumać, a nie tylko bezmyślnie przerzucać kolejne strony i patrzeć na błyskające obrazki na monitorze. Mam nadzieję, że czas tradycyjnych publikacji książkowych nie odejdzie za chwilę w niebyt, gdyż nawet e-booki to już nie jest to samo – nie można poczuć specyficznego zapachu, usłyszeć szelestu przewracanych kartek. Być może jako człowiek starej daty w szczególny sposób czuję się do tego przywiązany, ale nie chciałbym, żeby ogólnopokoleniową modą stało się rezygnowanie z książek, gdyż właśnie w nich jest miejsce na ludzkie historie.

- Książki sportowe towarzyszyły Panu od najmłodszych lat? Zdeterminowały w jakiś sposób to, czym zajmuje się Pan zawodowo?

Być może fakt, że te dwadzieścia parę lat temu skierowałem się w stronę dziennikarstwa sportowego, był po części wynikiem mojej fascynacji książkami dotyczącymi sportu. Mam w domu całą półkę zastawioną wydawnictwami z lat 70. i 80., ale teraz nie przypomnę sobie tytułów. Wiem, że znajdują się tam między innymi pozycje o polskim lekkoatletycznym Wunderteamie i „Słynne pojedynki bokserskie” (chodzi pewnie o „Słynne pojedynki” Aleksandra Rekszy z 1980 roku – przyp. red.), czyli tak naprawdę książki o dyscyplinach, którymi dzisiaj nie zajmuję się zawodowo. One budowały moje spojrzenie na sport, ale także na to, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Nie były to książki wyłącznie o tym, jak ci ludzie zachowywali się na bieżni, skoczni czy ringu bokserskim, ale także o codzienności, z którą zmagali się obok kariery sportowej. Przeczytane publikacje ukształtowały we mnie potrzebę docierania nie tylko do tego, co dzieje się na boisku, ale też pukania do szatni czy wręcz wychodzenia z tym człowiekiem z sali treningowej i spojrzenia, czym żyje poza sportową areną.

 - Czyli nie ogranicza się Pan wyłącznie do książek o piłce nożnej, którą dziś zajmuje się na co dzień?

Jeśli chodzi o czytelnictwo, to zdecydowanie nie. Nie wiem, czy można to jeszcze nazwać sportem, ale kiedyś bardzo fascynowały mnie książki o górach. Niekoniecznie mówię tutaj o tych związanych z postaciami Wandy Rutkiewicz czy Jerzego Kukuczki, ale często bardzo interesujące okazywały się relacje zwykłych osób, które pisały o walce z samym sobą. Takie pozycje do dzisiaj stanowią pokaźny fragment mojej domowej biblioteczki. One też pokazują, że sport to coś więcej niż to, co widzimy na zewnątrz. To nie tylko końcowy sukces, ale przede wszystkim walka ze swoimi słabościami i nie mam tutaj na myśli wyłącznie zdobywania góry, ale także przekraczanie barier, poprawianie kolejnego życiowego rekordu czy doścignięcie tego, co wydaje się niedoścignione. Właśnie te książki czytane w wieku 10, 12, 15 i 17 lat, bo właśnie to był okres mojej najgłębszej fascynacji literaturą sportową, sprawiły, że rzeczywiście robię dzisiaj to, co robię.

- Przeczytane w młodości książki miały wpływ na kształt tego, co Pan obecnie pisze? Starał się Pan wzorować na innych autorach, zaczerpnąć z ich publikacji ciekawe pomysły?

Nie, raczej nie. Staraliśmy się zawsze z współautorami książek robić to po swojemu, według własnego pomysłu. Aczkolwiek chciałbym napisać kiedyś tak dobrą reportażową książkę sportową jak „Wielki Widzew” Marka Wawrzynowskiego i nie jest to z mojej strony żadna kurtuazja. To była pozycja, która rzuciła mnie niemalże na kolana.

- W powszechnej opinii wszystkich dziennikarzy sportowych w Polsce ta książka jest tak dobrze oceniania. Myśli Pan, że wpływ na to miał fakt, iż Marek Wawrzynowski, z tego co wiem, czyta sporo zagranicznych książek reportażowych o sporcie?

Myślę, że miał na to wpływ fakt, iż Marek po prostu czyta. Chciałbym dzisiaj powiedzieć to wszystkim: po prostu czytajcie i to niekoniecznie tylko to, co w kategoriach plotkarskich czy sensacyjnych oferuje internet. To jest najważniejsze. Wiem, że dziś świat jest zupełnie inaczej skonstruowany. Czasu, żeby „zatopić” się w lekturę i przemyśleć to, co autor chciał w niej przekazać, jest coraz mniej. Mam jednak nadzieję, że moje książki, lepiej lub gorzej napisane, bo zdaję sobie sprawę z niektórych słabości tych publikacji, staną się dla kogoś zachętą do spojrzenia na sport w inny sposób. Są wydarzenia, których na co dzień nie widzimy, są historie, które pozornie wydają się nieistotne, a okazują się fantastycznymi opowieściami. To wszystko staram się przekazywać w tym, co piszę.

- Oprócz tych dwóch klubowych monografii, o których rozmawialiśmy wcześniej, jest Pan autorem lub współautorem trzech książek o śląskich piłkarzach. Która z nich ukazała się najwcześniej?

Pierwsza była biografia Kazimierza Trampisza. Trzeba tutaj wspomnieć o działającym parę lat temu w Polonii Bytom dyrektorze marketingu, Marku Pieniążku, który położył duże zasługi w dziedzinie promocji klubu. Jednym z elementów jego marketingowej działalności była próba stworzenia „Biblioteki 90-lecia Polonii Bytom”. Ponieważ Polonia miała w tamtym czasie, podobnie zresztą jak dzisiaj, niewiele argumentów i atutów, z którymi mogłaby wyjść na arenę ogólnopolską, poza bogatą i fantastyczną historią, Marek postanowił ją wyeksponować. Zorganizował wystawę klubowych pamiątek, nie wiem czy nie jedną z pierwszych od paru dekad, postarał się odnaleźć wszystkie trofea, które Polonia zdobyła w czasie swojej działalności, znajdując pamiętny Puchar Ameryki, który tkwił gdzieś tam za szafą. Przez lata nikt nie przywiązywał wielkiej wagi to takich rzeczy, a Marek to zmienił. Powstał też w jego głowie pomysł stworzenia wspomnianej biblioteki, a więc cyklu biografii najwybitniejszych postaci Polonii Bytom, wprawdzie niezbyt długich, ale pełnych anegdot i ciekawych opowieści.

- Dotychczas w tym cyklu ukazały się dwie pozycje – jedna pańskiego autorstwa, a drugą napisał inny śląski dziennikarz, Paweł Czado.

Zgadza się, powstały książki o Kazimierzu Trampiszu i Edwardzie Szymkowiaku, a mogę zdradzić, że gotowa jest także pozycja o Henryku Kempnym, więc może znajdzie się ktoś zainteresowany jej wydaniem. Były pomysły napisania o paru innych wybitnych postaciach związanych z Polonią – Walterze Winklerze, Ryszardzie Grzegorczyku czy Janie Liberdzie. Przykłady tych ludzi pokazują, że jeśli chcemy coś jeszcze pamiętać z lat 50. i 60., poza medialną propagandą tamtych lat, jest to ostatni moment, aby tych ludzi, mówiąc brzydko, „wygadać” i utrwalić ich wspomnienia, bo niestety powoli od nas odchodzą. Z wielkim żalem kilkanaście dni temu przyjąłem informację, że zmarła żona pana Kazia Trampisza, z którą był związany ponad 50 lat. To wspaniała osoba, która bardzo mocno przyłożyła rękę do powstania tej biografii, asystując przy naszych spotkaniach, a jednocześnie wprowadzając swój własny klimat, gdyż sama miała dosyć niezwykłą historię swojego życia. Była córką sanacyjnego oficera, bywała w domu u Józefa Piłsudskiego i miała nawet zdjęcia, na których jako malutka dziewczynka siedzi na kolanach marszałka. Świetnie, że poprzez tego typu publikacje udaje się ocalić od zapomnienia chociaż część wspomnień takich ludzi.

- Nie wie Pan, dlaczego jak na razie nie są wydawane kolejne książki „Biblioteki 90-lecia Polonii Bytom”, mimo tego, że ukończona jest już chociażby biografia Henryka Kempnego?

Mogę jedynie podejrzewać, że Polonia Bytom ma obecnie, mówiąc brutalnie, dużo więcej wydatków bieżących niż środków, które mogłaby poświęcić na wydanie takiej pozycji.

- Kolejna z książek, które Pan współtworzył, to pozycja o Gerardzie Cieśliku, będąca w zasadzie zbiorem opinii innych o tym piłkarzu.

Powstanie tej książki wiązało się z jubileuszem pana Gerarda i jego 85. urodzinami. Pozycja „Gerard Cieślik. Respekt” powstała dosyć szybko, gdyż pomysł zrodził się na gorąco. Stąd też być może książka nie do końca wygląda tak, jak powinna (liczy 60 stron – przyp. red.). Z drugiej strony ludzi, którzy pamiętają legendę Ruchu Chorzów z gry, jest coraz mniej, a w dodatku ich pamięć jest ulotna. Udało się nam jednak wytypować kilkanaście postaci, między innymi Jerzego Buzka, Antoniego Piechniczka, Stefana Floreńskiego czy Jana Miodka, którzy podzielili się swoimi emocjami i wspomnieniami związanymi z panem Gerardem. Gdyby była taka możliwość, chętnie dołożyłbym do tego opowieści zwykłych ludzi. Byłoby świetnie, gdyby przeciętni kibice opowiedzieli, co dla nich znaczył Cieślik. Wymagałoby to mozolnej pracy, ale końcowy efekt mógłby być ciekawy. Tym bardziej, że pan Gerard funkcjonował, i do dzisiaj pewnie funkcjonuje, w świadomości osób niekoniecznie ze sportem związanych. To wyszło podczas prac nad książką o AKS-ie Chorzów i odwiedzin u pani Ireny Setnik. Jej siostrzeniec, który nie ma z piłką nożną nic wspólnego, opowiadał jak jego babcia, też niespecjalnie zainteresowana sportem, przez lata tłukła mu do głowy, jak to w tym 1957 roku była na meczu Polska-ZSRR z parasoleczką i tą właśnie parasoleczką groziła Ruskim, żeby przypadkiem nie zrobili naszym krzywdy (śmiech). Gerard Cieślik wciąż funkcjonuje więc w świadomości ludzi mieszkających na Śląsku, ale niestety tych osób jest coraz mniej i pewnie nie da już rady utrwalić ich emocji…

- Ciekawą książka byłaby także, moim zdaniem, publikacja poświęcona właśnie jakiemuś jednemu meczowi lub konkretnej drużynie, na przykład Górnikowi Zabrze, który w 1970 roku dotarł do finału Pucharu Zdobywców Pucharów.

Rzeczywiście byłaby to fajna rzecz, ale trzeba pamiętać, że do ludzi biorących udział w tych wydarzeniach lub tworzących te drużyny dzisiaj trudno dotrzeć. Piłkarze Górnika czy wielkiego Ruchu Chorzów z lat 70. w większości mieszkają dziś za granicą. Nie wiem, na ile ma Pan okazję śledzić „Sport”, ale w każdy piątek mamy rubrykę, która nazywa się „Z lamusa”. Przy okazji jakiegoś meczu bądź rocznicy wydarzenia staramy się odgrzebać w niej ludzkie historie. Jakiś czas temu ukazał się tam mój tekst, który był efektem wizyty u Augustyna Bujaka, nie powiem z całą pewnością, ale być może ostatniego „Ruchowca” z mistrzowskiej ekipy 1951-1952. Podczas naszej rozmowy też pojawiła się już pewna bariera – pan Augustyn wie, że grał w półfinale Pucharu Polski z AKS-em Chorzów, ale nie wie, że w finale nie zagrał. Nie był nawet w stanie sobie przypomnieć, czy był na tym meczu, który rozgrywany był w Warszawie. Teoretycznie niby jest to nieistotna rzecz, ale jednak warto ocalić ją od zapomnienia. Mogło się okazać przecież, że siedział na trybunach wokół powiedzmy 30 tysięcy kibiców i mógłby opowiedzieć, jak reagowali na boiskowe wydarzenia. Niestety wielu piłkarzy pamięta już tylko wycinki dawnych wydarzeń. To, do czego jednak zmierzam, to fakt, że staram się tę moją pasję rozmawiania z ludźmi i sprzedawania przeszłości widzianej ich oczami realizować co tydzień, wprawdzie nie w formie książkowej, ale na łamach gazety.

- A propos ocalania od zapomnienia – o pamięć dotyczącą swojej kariery może być spokojny Stanisław Oślizło, który niedawno doczekał się obszernej biografii. Jak długo trwały prace nad książką o tym piłkarzu?

Tutaj przydałby się współautor książki, Zbyszek Cienciała – musiałby pan spytać go, ile trwało namawianie pana Staszka do tego, aby podzielił się wspomnieniami (śmiech).

- Czyli to była najtrudniejsza część pracy nad biografią?

Tak, zdecydowanie. Nie wynikało to z tego, że pan Staszek nie chciał, bo nie miał nic ciekawego do opowiedzenia, ale uważał, że jest na tyle skromną osobą, iż nie zasługuje na to, aby poświęcać mu czas i pracę (Zbigniew Cienciała, który w redakcji „Sportu” pojawił się po zakończeniu wywiadu, dodał jeszcze, że Stanisław Oślizło wcześniej obiecał komuś innemu napisanie biografii i nie chciał złamać danego słowa – przyp. red.). Nie wiem, co go ostatecznie przekonało do zamiany decyzji. Może zawarzył na tym fakt, że w przed kilku laty wszyscy doceniliśmy wartość osobistych wspomnień i to skłoniło pana Staszka do opowiedzenia o swoim życiu nie tylko piłkarskim, ale także pozaboiskowym. Były kapitan Górnika Zabrze ma przemiłą i przesympatyczną rodzinę, począwszy od małżonki, której zawsze będziemy składać niskie ukłony za humor, który wniosła do tej książki, poprzez trzy urocze córki, aż po wnuki, dla których dziadek jest dziś źródłem życiowej mądrości. „Droga do legendy” to pozycja nie tylko o Stanisławie Ośliźle, ale też o tych wszystkich, którzy go otaczają, co wielokrotnie podkreślał jej bohater. Podczas prac nad książką pan Staszek bardzo pilnował tego, żeby ludzi przedstawiać w dobrym świetle. Oczywiście są tam wtręty o osobach, z którym nie zawsze było mu po drodze, ale nie są one subiektywną oceną, a bardziej gołym przedstawieniem faktów. Czytelnik może więc sam na tej podstawie stworzyć obraz takiego człowieka. Dużą wartością książki jest to, że właściwie nie ma w niej subiektywnego wartościowania, zwłaszcza negatywnego.

- Jak wyglądała praca nad tą pozycją?

Był szereg spotkań z panem Staszkiem, nie pamiętam już dokładnie ile – osiem, może dziesięć. Do tego dwa spotkania w dużym, kilkunastoosobowym, rodzinnym gronie, gdzie często jego najbliżsi dosłownie przerzucali się różnymi historyjkami. Wcześniej przygotowaliśmy natomiast mozolny i czasochłonny background, polegający na przeglądzie roczników oraz wszystkich możliwych źródeł. Zrobiliśmy to nie po to, aby znaleźć fakty powszechnie znane, ale żeby wynotować krótkie „wrzutki”, które po rozwinięciu przez uczestnika tych wydarzeń okazywały się bardzo ciekawymi i ważnymi elementami życiorysu Stanisława Oślizły. Na spotkania jeździliśmy więc nie z konkretnymi pytaniami, ale znalezionymi historiami, które naszym zdaniem warto było rozwinąć. Trzeba przyznać, że do dziś pan Staszek ma świetną orientację w tym wszystkim, co się kiedyś działo, nie zawodzi go pamięć. Z tego też wynikał fakt, że książki liczy te ponad 250 stron. Mała anegdota: kiedy staraliśmy się o patronat miasta Zabrza nad tym wydawnictwem, w ani jednej rozmowie z władzami nie padła kwestia objętości biografii. Kiedy odebraliśmy z drukarni książkę i pojechaliśmy z nią prosto do Urzędu Miasta, z panem prezydentem Lewandowskim zderzyliśmy się niemalże w drzwiach. Oczywiście od razu rozpakowaliśmy paczkę i kiedy pokazaliśmy końcowe dzieło, usłyszeliśmy: „Matko Boska, to jest takie grube?” (śmiech). Odpowiedziałem, że tu w końcu chodzi o Stanisława Oślizłę, więc książka nie mogła być cieńsza.

- No to na zakończenie jeszcze jedno pytanie. Gdyby dziś zgłosiło się do Pana wydawnictwo z propozycją napisania książki o jakimś piłkarzu, to czyją historię chciałby Pan przedstawić?

Nie sądzę, żeby był to ktoś, kogo pamiętam z boiska. Wielu piłkarzy, których miałem okazję obserwować, zasługuje na biografię, jak choćby Jan Furtok, ale bardziej interesują mnie te czasy, których nie pamiętam. Hmm… Chyba nie ma takiej konkretnej postaci. Mam pewien plan, ale on nie dotyczy jednego piłkarza, a całej drużyny. Chciałbym stworzyć coś takiego jak „Wielki Widzew”, ale o innym zespole i innej epoce, tyle tylko, że jest jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Natomiast co do innej książki, którą kiedyś chciałbym napisać – poprzez rodzinne więzy jestem związany z Ruchem Chorzów. Wywodzę się z rodziny Dziwiszów, czyli największego rodu, który miał swoich przedstawicieli w chorzowskiej drużynie. Przed wojną przez Ruch przewinęło się sześciu braci Dziwiszów, dlatego marzyłoby mi się spisanie historii własnej rodziny. Losy tych braci, podobnie jak losy wielu Ślązaków, były bardzo skomplikowane. Co więcej, okazuje się, że strach związany z wojną i różnymi wojennymi kolejami losu był tak wielki, że nikt z potomstwa tych braci, czyli z grona moich wujków i ciotek, nie ma praktycznie żadnych wspomnień zaczerpniętych od swoich ojców. Każdy z nich niechętnie opowiadał o tym, co było przed wojną, w jej trakcie i po jej zakończeniu. Część z nich przeszła przez typowe dla Ślązaków wojenne losy – Armię Kraków, później Wehrmacht, alianckie niewole, ale nawet swoim dzieciom przez 30, 40 lat nie opowiadali o tych wydarzeniach, gdyż bali się wszechobecnej inwigilacji i określenia ich mianem volksdeutschów, zdrajców ojczyzny. Gdyby nie odkłamanie historii po 1989 roku i wyznania osób takich jak Gerard Cieślik czy Teodor Wieczorek, którzy też zakładali niemieckie mundury, pewnie nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli. Marzy mi się taka książka o mojej rodzinie, choć zdaję sobie sprawę, że dotarcie do materiałów, mimo pokrewieństwa, ze względu na ten brak wspomnień będzie bardzo trudne. Pewnie nie uda mi się tego nigdy zrealizować w formie wydawniczej, ale chciałbym odkryć losy moich przodków chociażby wyłącznie dla samego siebie.

***
Książkę "Stanisław Oślizło. Droga do legendy" można zamówić bezpośrednio u autora, kontaktując się poprzez e-mail: debowa35@interia.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz