Dariusz Leśnikowski na co dzień pisze o piłce nożnej w katowickim "Sporcie", a swoją pasję rozmawiania z ludźmi realizuje także poprzez tworzenie książek |
Dariusz Leśnikowski to jeden z tych dziennikarzy, którzy uwielbiają
rozmawiać z ludźmi i niekoniecznie zafascynowani są sportową statystyką. Każdy, kto sięgnie po jedną z książek redaktora katowickiego "Sportu" - a jest ich kilka - znajdzie w niej wiele fascynujących historii opowiadanych przez byłych sportowców, takich jak Stanisław Oślizło, Kazimierz Trampisz, zawodnicy Ruchu Radzionków czy AKS-u Chorzów. Na potrzeby tego wywiadu role zostały jednak odwrócone - to ja słuchałem i zadawałem pytania, a Dariusz Leśnikowski mówił o swojej sportowej pasji.
- „Żółto-czarna ojczyzna. 90 lat Ruchu Radzionków”. Ta pozycja z 2009
roku to chyba pierwsza książka sportowa pańskiego autorstwa?
W tamtym czasie pracowałem
jeszcze nad innymi książkami, więc trudno mi to dokładnie umiejscowić, ale
jeśli dobrze pamiętam, to tak. W przypadku tej monografii muszę oddać to co
należne ówczesnemu prezesowi Ruchu Radzionków – Tomaszowi Baranowi. Podszedł on
z wielkim sercem nie tylko do klubu, ale też do jego historii. Trzeba pamiętać,
że Ruch jest klubem bardzo środowiskowym, regionalnym, wręcz dzielnicowym, a
przez to związanym z lokalną grupą kibiców. W dodatku przy dzisiejszych
podziałach gmin ma fatalnie umiejscowiony stadion, który znajduje się na
terenie Bytomia, co sprawia, że fanów na meczach radzionkowian jest znacznie
mniej, niż mogłoby być. Pan Tomasz starał się jednak wspierać ten klub z całych
sił i nie zaniedbywać żadnej działki związanej z jego funkcjonowaniem. Na okres
jego prezesury przypadał jubileusz 90-lecia Ruchu Radzionków i wtedy pojawił
się pomysł napisania klubowej monografii.
- Inicjatywa powstania tej książki wyszła więc od klubowych władz?
Zdecydowanie tak. Od początku mojej
dziennikarskiej działalności, najpierw na studiach, a później już zawodowo w
redakcji katowickiego „Sportu”, „opiekę” nad Ruchem Radzionków miałem w
zakresie swoich obowiązków, niemalże codziennych. Bardzo często pojawiałem się
nie tylko na meczach, ale także na treningach czy wywiadach z ówczesnymi
piłkarzami i działaczami tego klubu. Tak nawiązałem znajomości, które bardzo
przydały mi się przy pracy nad książką. W momencie, kiedy pojawiła się w
Radzionkowie idea stworzenia książki, zwrócili się do mnie, jako do
dziennikarza, którego znali z licznych wizyt, z propozycją jej napisania.
Zgodziłem się, a ważne było dla mnie to, że nie musiałem mozolnie wypisywać
tabelek ze starych roczników gazet i przeszukiwać archiwów. Nie jestem wielkim
zwolennikiem statystyk i liczb, a raczej rozmawiania z ludźmi i przekazywania
tego, co mają do powiedzenia.
- Rozumiem, że częścią statystyczną zajął się współautor książki?
Tak, faktograficzną podstawą tej
pozycji jest praca magisterska Wojciecha Cieszyńskiego, ówczesnego sekretarza
klubu, który do dziś, już w innym charakterze, pracuje w Ruchu. Ja zająłem się
działką, która zawsze dużo bardziej mnie interesowała, czyli
obyczajowo-historyczno-ludzką stroną klubowych dziejów. Mimo że Ruch Radzionków
nie jest wielkim klubem, to jednak miał w swojej historii kilka postaci z
ciekawymi losami. Najwybitniejsza z nich to Lucjan Lis, czyli drużynowy
medalista olimpijski w kolarstwie (wywalczył srebro podczas igrzysk
olimpijskich w Monachium w 1972 roku – przyp. red.). Miałem okazję spotkać się
z panem Lucjanem, kiedy przyjechał do Polski, gdyż na co dzień mieszka w
Niemczech. Opowiedział mi wiele interesujących historii nie tylko o sobie, ale
także na temat kolegów z kolarskich szos. Podczas tworzenia tej książki staraliśmy się przede wszystkim z
Wojtkiem Cieszyńskim nie zaniedbać żadnej z dyscyplin, które były uprawiane w
Radzionkowie. Rozmawialiśmy też z piłkarską ikoną klubu – Marianem Janoszką,
który okazał się niezwykle barwnym gawędziarzem i prawdziwie życzliwym
Ślązakiem, chętnie opowiadającym o swoim życiu. Z tych rozmów powstał cały
rozdział poświęcony temu piłkarzowi, w którym zdradza między innymi, w jaki
sposób opanował do perfekcji swoją słynną już grę głową. W książce znaleźć
można także bardzo ciekawy w moim mniemaniu rozdział dotyczący mało znanego
aspektu działalności klubu, czyli piłki ręcznej. Radzionków był jednym z
mniejszych ośrodków, gdzie grano w szczypiorniaka, ale kilka intersujących
historyjek opowiadanych przez zawodników trenujących tę dyscyplinę udało się w
monografii zawrzeć.
- W podobnej formie utrzymana jest też druga monografia pańskiego
autorstwa, czyli książka „100 lat AKS Chorzów”.
- Prace nad Pana częścią, czyli rozdziałami poświęconymi piłce nożnej i
szczypiorniakowi, były równie przyjemne, co podczas zbierania materiału do
monografii Ruchu Radzionków?
Tworzenie tej książki było z
mojego punktu widzenia sympatyczne, bo panie grające w piłkę ręczną, które
święciły w AKS-ie największe sukcesy, wciąż są bardzo żywotne, energiczne i
chętnie dzielą się swoimi wspomnieniami. To raz. A dwa, zafrapowała mnie
historia najsłynniejszych rodzin sekcji piłki ręcznej chorzowskiego klubu: ze
strony panów – rodziny Tilów, a ze strony kobiet – rodziny sióstr Setnik.
Poprzez małżeństwo doszło do połączenia obu rodów i tak u podstaw
szczypiorniaka w AKS-ie Chorzów legła jedna rodzina. Interesujące są też wojenne
losy braci Tilów – Pawła i Jerzego, bardzo charakterystyczne dla Ślązaków. W
książce znaleźć można pochodzące z rodzinnych zbiorów zdjęcie obu braci w
niemieckich mundurach. Zostali wcieleni na siłę do Wehrmachtu lub innej wojskowej
formacji. W tym samym okresie doświadczyło tego również wielu wspaniałych
chorzowskim piłkarzy, z Gerardem Cieślikiem na czele. Przez pryzmat poznawania
ciekawych losów sportowców AKS-u, praca nad książką była więc dla mnie niezwykle
przyjemna.
- Zgodzi się Pan, że dużą zaletą tego typu publikacji jest możliwość
udokumentowania losów wielu sportowców, spisania ich wspomnień? Często brakuje na
to miejsca w gazetach, nie mówiąc już o portalach internetowych, które bardzo
rzadko poruszają historyczną tematykę.
Powiem tak: fajnie, że internet
jest, bo to medium, które zrewolucjonizowało świat, ale wydaje mi się, że jego
użytkownicy nie szukają w sieci reportaży i opowieści o ludzkich losach. Ciągle
pozostaje to domeną książek, z którymi można usiąść w jakimś intymnym miejscu,
na przykład w fotelu, poczytać i podumać, a nie tylko bezmyślnie przerzucać
kolejne strony i patrzeć na błyskające obrazki na monitorze. Mam nadzieję, że
czas tradycyjnych publikacji książkowych nie odejdzie za chwilę w niebyt, gdyż
nawet e-booki to już nie jest to samo – nie można poczuć specyficznego zapachu,
usłyszeć szelestu przewracanych kartek. Być może jako człowiek starej daty w
szczególny sposób czuję się do tego przywiązany, ale nie chciałbym, żeby ogólnopokoleniową
modą stało się rezygnowanie z książek, gdyż właśnie w nich jest miejsce na
ludzkie historie.
- Książki sportowe towarzyszyły Panu od najmłodszych lat?
Zdeterminowały w jakiś sposób to, czym zajmuje się Pan zawodowo?
Być może fakt, że te dwadzieścia
parę lat temu skierowałem się w stronę dziennikarstwa sportowego, był po części
wynikiem mojej fascynacji książkami dotyczącymi sportu. Mam w domu całą półkę
zastawioną wydawnictwami z lat 70. i 80., ale teraz nie przypomnę sobie
tytułów. Wiem, że znajdują się tam między innymi pozycje o polskim
lekkoatletycznym Wunderteamie i „Słynne pojedynki bokserskie” (chodzi pewnie o
„Słynne pojedynki” Aleksandra Rekszy z 1980 roku – przyp. red.), czyli tak
naprawdę książki o dyscyplinach, którymi dzisiaj nie zajmuję się zawodowo. One
budowały moje spojrzenie na sport, ale także na to, o czym rozmawialiśmy
wcześniej. Nie były to książki wyłącznie o tym, jak ci ludzie zachowywali się
na bieżni, skoczni czy ringu bokserskim, ale także o codzienności, z którą zmagali
się obok kariery sportowej. Przeczytane publikacje ukształtowały we mnie
potrzebę docierania nie tylko do tego, co dzieje się na boisku, ale też pukania
do szatni czy wręcz wychodzenia z tym człowiekiem z sali treningowej i
spojrzenia, czym żyje poza sportową areną.
- Czyli nie ogranicza się Pan
wyłącznie do książek o piłce nożnej, którą dziś zajmuje się na co dzień?
- Przeczytane w młodości książki miały wpływ na kształt tego, co Pan
obecnie pisze? Starał się Pan wzorować na innych autorach, zaczerpnąć z ich
publikacji ciekawe pomysły?
Nie, raczej nie. Staraliśmy się
zawsze z współautorami książek robić to po swojemu, według własnego pomysłu.
Aczkolwiek chciałbym napisać kiedyś tak dobrą reportażową książkę sportową jak
„Wielki Widzew” Marka Wawrzynowskiego i nie jest to z mojej strony żadna
kurtuazja. To była pozycja, która rzuciła mnie niemalże na kolana.
- W powszechnej opinii wszystkich dziennikarzy sportowych w Polsce ta
książka jest tak dobrze oceniania. Myśli Pan, że wpływ na to miał fakt, iż
Marek Wawrzynowski, z tego co wiem, czyta sporo zagranicznych książek reportażowych
o sporcie?
Myślę, że miał na to wpływ fakt,
iż Marek po prostu czyta. Chciałbym dzisiaj powiedzieć to wszystkim: po prostu
czytajcie i to niekoniecznie tylko to, co w kategoriach plotkarskich czy
sensacyjnych oferuje internet. To jest najważniejsze. Wiem, że dziś świat jest
zupełnie inaczej skonstruowany. Czasu, żeby „zatopić” się w lekturę i
przemyśleć to, co autor chciał w niej przekazać, jest coraz mniej. Mam jednak
nadzieję, że moje książki, lepiej lub gorzej napisane, bo zdaję sobie sprawę z
niektórych słabości tych publikacji, staną się dla kogoś zachętą do spojrzenia
na sport w inny sposób. Są wydarzenia, których na co dzień nie widzimy, są
historie, które pozornie wydają się nieistotne, a okazują się fantastycznymi
opowieściami. To wszystko staram się przekazywać w tym, co piszę.
- Oprócz tych dwóch klubowych monografii, o których rozmawialiśmy
wcześniej, jest Pan autorem lub współautorem trzech książek o śląskich
piłkarzach. Która z nich ukazała się najwcześniej?
Pierwsza była biografia Kazimierza
Trampisza. Trzeba tutaj wspomnieć o działającym parę lat temu w Polonii Bytom
dyrektorze marketingu, Marku Pieniążku, który położył duże zasługi w dziedzinie
promocji klubu. Jednym z elementów jego marketingowej działalności była próba stworzenia
„Biblioteki 90-lecia Polonii Bytom”. Ponieważ Polonia miała w tamtym czasie,
podobnie zresztą jak dzisiaj, niewiele argumentów i atutów, z którymi mogłaby
wyjść na arenę ogólnopolską, poza bogatą i fantastyczną historią, Marek
postanowił ją wyeksponować. Zorganizował wystawę klubowych pamiątek, nie wiem
czy nie jedną z pierwszych od paru dekad, postarał się odnaleźć wszystkie
trofea, które Polonia zdobyła w czasie swojej działalności, znajdując pamiętny
Puchar Ameryki, który tkwił gdzieś tam za szafą. Przez lata nikt nie
przywiązywał wielkiej wagi to takich rzeczy, a Marek to zmienił. Powstał też w
jego głowie pomysł stworzenia wspomnianej biblioteki, a więc cyklu biografii najwybitniejszych postaci Polonii Bytom, wprawdzie niezbyt długich, ale pełnych
anegdot i ciekawych opowieści.
- Dotychczas w tym cyklu ukazały się dwie pozycje – jedna pańskiego
autorstwa, a drugą napisał inny śląski dziennikarz, Paweł Czado.
- Nie wie Pan, dlaczego jak na razie nie są wydawane kolejne książki
„Biblioteki 90-lecia Polonii Bytom”, mimo tego, że ukończona jest już chociażby
biografia Henryka Kempnego?
Mogę jedynie podejrzewać, że
Polonia Bytom ma obecnie, mówiąc brutalnie, dużo więcej wydatków bieżących niż
środków, które mogłaby poświęcić na wydanie takiej pozycji.
- Kolejna z książek, które Pan współtworzył, to pozycja o Gerardzie Cieśliku,
będąca w zasadzie zbiorem opinii innych o tym piłkarzu.
Powstanie tej książki wiązało się
z jubileuszem pana Gerarda i jego 85. urodzinami. Pozycja „Gerard Cieślik.
Respekt” powstała dosyć szybko, gdyż pomysł zrodził się na gorąco. Stąd też
być może książka nie do końca wygląda tak, jak powinna (liczy 60 stron
– przyp. red.). Z drugiej strony ludzi, którzy pamiętają legendę Ruchu Chorzów
z gry, jest coraz mniej, a w dodatku ich pamięć jest ulotna. Udało się nam
jednak wytypować kilkanaście postaci, między innymi Jerzego Buzka, Antoniego Piechniczka, Stefana Floreńskiego czy Jana Miodka, którzy podzielili się swoimi emocjami i
wspomnieniami związanymi z panem Gerardem. Gdyby była taka możliwość, chętnie
dołożyłbym do tego opowieści zwykłych ludzi. Byłoby świetnie, gdyby przeciętni
kibice opowiedzieli, co dla nich znaczył Cieślik. Wymagałoby to mozolnej pracy,
ale końcowy efekt mógłby być ciekawy. Tym bardziej, że pan Gerard funkcjonował,
i do dzisiaj pewnie funkcjonuje, w świadomości osób niekoniecznie ze sportem
związanych. To wyszło podczas prac nad książką o AKS-ie Chorzów i odwiedzin u
pani Ireny Setnik. Jej siostrzeniec, który nie ma z piłką nożną nic wspólnego,
opowiadał jak jego babcia, też niespecjalnie zainteresowana sportem, przez lata
tłukła mu do głowy, jak to w tym 1957 roku była na meczu Polska-ZSRR z
parasoleczką i tą właśnie parasoleczką groziła Ruskim, żeby przypadkiem nie
zrobili naszym krzywdy (śmiech). Gerard Cieślik wciąż funkcjonuje więc w
świadomości ludzi mieszkających na Śląsku, ale niestety tych osób jest coraz
mniej i pewnie nie da już rady utrwalić ich emocji…
- Ciekawą książka byłaby także, moim zdaniem, publikacja poświęcona
właśnie jakiemuś jednemu meczowi lub konkretnej drużynie, na przykład Górnikowi
Zabrze, który w 1970 roku dotarł do finału Pucharu Zdobywców Pucharów.
Rzeczywiście byłaby to fajna rzecz,
ale trzeba pamiętać, że do ludzi biorących udział w tych wydarzeniach lub
tworzących te drużyny dzisiaj trudno dotrzeć. Piłkarze Górnika czy wielkiego
Ruchu Chorzów z lat 70. w większości mieszkają dziś za granicą. Nie wiem, na
ile ma Pan okazję śledzić „Sport”, ale w każdy piątek mamy rubrykę, która
nazywa się „Z lamusa”. Przy okazji jakiegoś meczu bądź rocznicy wydarzenia
staramy się odgrzebać w niej ludzkie historie. Jakiś czas temu ukazał się tam
mój tekst, który był efektem wizyty u Augustyna Bujaka, nie powiem z całą
pewnością, ale być może ostatniego „Ruchowca” z mistrzowskiej ekipy 1951-1952.
Podczas naszej rozmowy też pojawiła się już pewna bariera – pan Augustyn wie,
że grał w półfinale Pucharu Polski z AKS-em Chorzów, ale nie wie,
że w finale nie zagrał. Nie był nawet w stanie sobie przypomnieć, czy był na
tym meczu, który rozgrywany był w Warszawie. Teoretycznie niby jest to
nieistotna rzecz, ale jednak warto ocalić ją od zapomnienia. Mogło się okazać przecież, że siedział na trybunach wokół powiedzmy 30 tysięcy kibiców i mógłby
opowiedzieć, jak reagowali na boiskowe wydarzenia. Niestety wielu piłkarzy
pamięta już tylko wycinki dawnych wydarzeń. To, do czego jednak zmierzam, to
fakt, że staram się tę moją pasję rozmawiania z ludźmi i sprzedawania
przeszłości widzianej ich oczami realizować co tydzień, wprawdzie nie w formie
książkowej, ale na łamach gazety.
- A propos ocalania od zapomnienia – o pamięć dotyczącą swojej kariery
może być spokojny Stanisław Oślizło, który niedawno doczekał się obszernej
biografii. Jak długo trwały prace nad książką o tym piłkarzu?
Tutaj przydałby się współautor
książki, Zbyszek Cienciała – musiałby pan spytać go, ile trwało namawianie pana
Staszka do tego, aby podzielił się wspomnieniami (śmiech).
- Czyli to była najtrudniejsza część pracy nad biografią?
- Jak wyglądała praca nad tą pozycją?
Był szereg spotkań z panem
Staszkiem, nie pamiętam już dokładnie ile – osiem, może dziesięć. Do tego dwa
spotkania w dużym, kilkunastoosobowym, rodzinnym gronie, gdzie często jego
najbliżsi dosłownie przerzucali się różnymi historyjkami. Wcześniej
przygotowaliśmy natomiast mozolny i czasochłonny background, polegający na
przeglądzie roczników oraz wszystkich możliwych źródeł. Zrobiliśmy to nie po
to, aby znaleźć fakty powszechnie znane, ale żeby wynotować krótkie „wrzutki”,
które po rozwinięciu przez uczestnika tych wydarzeń okazywały się bardzo
ciekawymi i ważnymi elementami życiorysu Stanisława Oślizły. Na spotkania
jeździliśmy więc nie z konkretnymi pytaniami, ale znalezionymi historiami,
które naszym zdaniem warto było rozwinąć. Trzeba przyznać, że do dziś pan
Staszek ma świetną orientację w tym wszystkim, co się kiedyś działo, nie
zawodzi go pamięć. Z tego też wynikał fakt, że książki liczy te ponad 250
stron. Mała anegdota: kiedy staraliśmy się o patronat miasta Zabrza nad tym
wydawnictwem, w ani jednej rozmowie z władzami nie padła kwestia objętości
biografii. Kiedy odebraliśmy z drukarni książkę i pojechaliśmy z nią prosto do
Urzędu Miasta, z panem prezydentem Lewandowskim zderzyliśmy się niemalże w
drzwiach. Oczywiście od razu rozpakowaliśmy paczkę i kiedy pokazaliśmy końcowe
dzieło, usłyszeliśmy: „Matko Boska, to jest takie grube?” (śmiech).
Odpowiedziałem, że tu w końcu chodzi o Stanisława Oślizłę, więc książka nie
mogła być cieńsza.
- No to na zakończenie jeszcze jedno pytanie. Gdyby dziś zgłosiło się
do Pana wydawnictwo z propozycją napisania książki o jakimś piłkarzu, to czyją
historię chciałby Pan przedstawić?
Nie sądzę, żeby był to ktoś, kogo
pamiętam z boiska. Wielu piłkarzy, których miałem okazję obserwować, zasługuje
na biografię, jak choćby Jan Furtok, ale bardziej interesują mnie te czasy,
których nie pamiętam. Hmm… Chyba nie ma takiej konkretnej postaci. Mam pewien plan,
ale on nie dotyczy jednego piłkarza, a całej drużyny. Chciałbym stworzyć coś
takiego jak „Wielki Widzew”, ale o innym zespole i innej epoce, tyle tylko, że
jest jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Natomiast co do innej książki,
którą kiedyś chciałbym napisać – poprzez rodzinne więzy jestem związany z
Ruchem Chorzów. Wywodzę się z rodziny Dziwiszów, czyli największego rodu, który
miał swoich przedstawicieli w chorzowskiej drużynie. Przed wojną przez Ruch
przewinęło się sześciu braci Dziwiszów, dlatego marzyłoby mi się spisanie historii
własnej rodziny. Losy tych braci, podobnie jak losy wielu Ślązaków, były bardzo
skomplikowane. Co więcej, okazuje się, że strach związany z wojną i różnymi
wojennymi kolejami losu był tak wielki, że nikt z potomstwa tych braci, czyli z
grona moich wujków i ciotek, nie ma praktycznie żadnych wspomnień
zaczerpniętych od swoich ojców. Każdy z nich niechętnie opowiadał o tym, co
było przed wojną, w jej trakcie i po jej zakończeniu. Część z nich przeszła
przez typowe dla Ślązaków wojenne losy – Armię Kraków, później Wehrmacht,
alianckie niewole, ale nawet swoim dzieciom przez 30, 40 lat nie opowiadali o
tych wydarzeniach, gdyż bali się wszechobecnej inwigilacji i określenia ich
mianem volksdeutschów, zdrajców ojczyzny. Gdyby nie odkłamanie historii po 1989
roku i wyznania osób takich jak Gerard Cieślik czy Teodor Wieczorek, którzy też
zakładali niemieckie mundury, pewnie nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli.
Marzy mi się taka książka o mojej rodzinie, choć zdaję sobie sprawę, że
dotarcie do materiałów, mimo pokrewieństwa, ze względu na ten brak wspomnień
będzie bardzo trudne. Pewnie nie uda mi się tego nigdy zrealizować w formie
wydawniczej, ale chciałbym odkryć losy moich przodków chociażby wyłącznie dla
samego siebie.
***
Książkę "Stanisław Oślizło. Droga do legendy" można zamówić bezpośrednio u autora, kontaktując się poprzez e-mail: debowa35@interia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz