sobota, 7 lipca 2012

Trzej niepokorni mistrzowie. Część I: ELŻBIETA DUŃSKA-KRZESIŃSKA

Fot. Jarosław Roland Kruk, www.wikimedia.org
Co łączy Elżbietę Duńską-Krzesińską, Jerzego Pawłowskiego i Władysława Kozakiewicza? Wszyscy byli mistrzami olimpijskimi. To jednak nie jedyny wspólny punkt w ich życiorysach. Całej trójce pozasportowe wydarzenia i krnąbrny charakter stanęły na drodze do osiągnięcia jeszcze większych sukcesów.

Takie wnioski można wysnuć po przeczytaniu poświęconych im książek. W przypadku „Złotej Eli”, jak nazywana była mistrzyni skoku w dal, chodzi o autobiografię „Zamiatanie warkoczem” wydaną w 1994 roku przez Oficynę Ypsylon. Historie szablisty wszech czasów i skoczka o tyczce kojarzonego ze słynnym „wałem” spisał swego czasu Ireneusz Pawlik – dziennikarz m.in. krakowskiego „Tempa”. Pierwsza biografia – „Jerzy Pawłowski – szpieg w masce” ukazała się na rynku w 1993 roku, a książka „Gest Kozakiewicza” wydana została rok później. Mimo niewielkiego odstępu czasu, jaki upłynął od wydania jednej do ukazania się drugiej, wydawca w obu przypadkach jest inny. Pozycję o Pawłowskim wydał Dom Wydawniczy Szczepan Szymański, a dzieło o „Kozaku” – Wydawnictwo Skorpion.

Wspomniałem na początku o kilku podobieństwach, które łączą tę trójkę znakomitych sportowców, ale wątków wspólnych w ich biografiach jest więcej. O tym jednak za chwilę. Na początek warto przypomnieć ich życiorysy i osiągnięcia, bo zrobili dla polskiego sportu naprawdę wiele.

Zacznijmy od Elżbiety Duńskiej-Krzesińskiej. Karierę rozpoczęła na przełomie lat 40. i 50. Studiowała w Gdańsku medycynę i równolegle trenowała w Spójni Gdańsk, gdzie jej trenerem był Andrzej Krzesiński – tyczkarz, olimpijczyk z Rzymu, a później mąż „Złotej Eli”. Duńska była niezwykle utalentowana i nie skupiała się wyłącznie na skoku w dal. Z powodzeniem trenowała i startowała w zawodach w innych dyscyplinach – biegu na 80 m przez płotki, skoku wzwyż i pięcioboju. We wszystkich była rekordzistką Polski, a w dwóch ostatnich nawet mistrzynią naszego kraju, w tym w pięcioboju aż dwukrotnie! Jej koronną dyscypliną był jednak skok w dal i w niej była najlepsza w Polsce, Europie i wreszcie na świecie. Czterokrotnie biła rekord Polski, siedmiokrotnie była mistrzynią naszego kraju, dwukrotnie ustanawiała rekord świata, zdobyła też złoto i srebro mistrzostw Europy. Dość powiedzieć, że w wieku 55 lat potrafiła skoczyć w dal aż 6 m, zostając jednocześnie mistrzynią świata weteranów i bijąc rekord w tej kategorii! 

Polem jej największych sukcesów były jednak Igrzyska Olimpijskie. Startowała na nich trzykrotnie i zdobyła dwa medale – złoty i srebrny. Na pierwszej olimpiadzie, w 1952 roku w Helsinkach była wprawdzie 12., ale to ze względu na jej niebotycznej długości warkocz, który zostawił ślad na piasku po skoku. Sędziowie długo się naradzali, ale w końcu postanowili od niego zmierzyć długość próby, która z tego względu była krótsza. Warkocz stał się zresztą znakiem rozpoznawczym Elżbiety Duńskiej-Krzesińskiej i, mimo narodowej dyskusji nad jego losami, zawodniczka nie miała zamiaru go ścinać. W swojej książce tłumaczy zresztą, że chowała go za koszulką, ale czasami wyślizgiwał się zza kołnierza i skracał długość skoku. Tak było na pierwszych Igrzyskach w Helsinkach, w których „Złota Ela” startowała w wieku zaledwie 17 lat. Na kolejnych była już bardziej doświadczona, a przede wszystkim miała na swoim koncie rekord świata, który ustanowiła trzy miesiące wcześniej w Budapeszcie. Olimpiada w Melbourne to wielki sukces Polki. Z wynikiem 6,35 m, który oznaczał wyrównanie rekordu świata sięgnęła po złoty medal. W ostatnim, piątym skoku udało się jej uzyskać aż 6,70 m, jednak sędziowie uznali, że próba była minimalnie spalona, z czym nie do końca zgadza się Duńska-Krzesińska w swojej autobiografii. Olimpijskie złoto trafiło mimo tego w jej ręce, a ona sama stała się jedną z gwiazd słynnego Wunderteamu. To wszystko udało jej się osiągnąć mimo tego, że zawodniczka startowała w… męskich kolcach Adidasa, w dodatku za dużych! Swoje buty – idealnie dopasowane kolce Pumy, zostawiła na stadionie podczas jednego z treningów. Ślad po nich zaginął, ale „Złota Ela” nie załamała się, tylko pokazała, na co ją stać, nawet w za dużych butach.

Poniżej link do krótkiego filmu prezentującego powrót polskich sportowców z Melbourne. W roli głównej: złota medalistka - Elżbieta Duńska-Krzesińska:


Swoje ogromne możliwości zaprezentowała również cztery lata później w Rzymie. Mimo kontuzji, której nabawiła się podczas przygotowań w Spale, gdzie uszkodziła kość piętową, ponownie sięgnęła po medal. Był to jednak krążek koloru srebrnego, gdyż zwyciężczynią okazała się reprezentantka ZSRR – Wera Krepkina. Przez długi czas w konkursie z wynikiem 6,27 m prowadziła Polka. Ukrainka miała problem z trafieniem w belkę i przed ostatnim skokiem poprosiła Duńską – Krzesińską o pomoc. Ta poradziła jej, żeby nieco odsunęła początek rozbiegu. To polecenie okazało się złotą radą, bo zawodniczka z Kijowa osiągnęła wynik 6,37 m, zdobywając olimpijskie mistrzostwo. W swojej książce „Złota Ela” pisze, że nie czuła żalu z powodu utraty złotego medalu. Osiągnęła świetny wynik, który przed konkursem wydawał się trudny do osiągnięcia za względu na przebytą kontuzję. Polska zawodniczka krytykuje jednak wykorzystywanie całej historii przez władze do celów propagandowych. Miał to być świetny przykład przyjaźni polsko-radzieckiej.

Dlaczego napisałem wcześniej, że krnąbrny charakter trójki sportowców nie pozwolił im na osiągnięcie większych sukcesów? Trzeba wziąć pod uwagę czasy, w których przyszło im żyć. Ich kariery przypadły na okres istnienia Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, gdzie władze nie znosiły żadnego sprzeciwu. Osoby takie jak Duńska-Krzesińska czy Kozakiewicz ze swoim silnym charakterem, często wchodziły w konflikty z działaczami sportowymi. Nie wymieniłem tutaj Pawłowskiego, bowiem jego historia jest nieco inna. Ale o tym w kolejnym wpisie. „Złota Ela” nie należała do osób akceptujących każde, nawet najbardziej absurdalne przepisy. Często podczas wyjazdów zagranicznych, mimo kategorycznego zakazu, spotykała się sama z polskimi emigrantami i prowadziła z nimi rozmowy. Najczęściej o tym, o czym w kraju się wtedy nie mówiło. Od nich uczyła się prawdziwej historii, która była zakłamywana w Polsce Ludowej. Tak było w Moskwie w 1951 r. podczas trójmeczu Polska – ZSRR – Rumunia. Duńska-Krzesińska wymknęła się z Jadwigą Koniakówną na miasto, co nie spodobało się oczywiście działaczom. Wykluczyli ją z udziału w zawodach. „Złota Ela” miała zresztą na pieńku z niektórymi ważnymi w związkach sportowych osobami jeszcze zanim zdobyła złoty medal na olimpiadzie. Nigdy nie kryła się ze swoim zdaniem, mówiła to, co myśli. Za to spotykała ją często kara. W tamtych czasach sportowcy byli karani również za… słabszy występ. Przydarzyło się to Polce na mistrzostwach Europy w Bernie. Co ciekawe, Duńska-Krzesińska zdobyła tam… brązowy medal! Z dalszej walki wyeliminowała ją kontuzja palca, której nabawiła się zahaczając kolcami o rękę podczas skoku. Dla Polskiego Związku Lekkiej Atletyki było to jednak „niespełnienie pokładanych w zawodniczce nadziei” i „zastraszający brak chęci do walki”. Działacz PZLA, Antoni Miller określił jej występ mianem „kompromitacji”! Takie to były ciekawe czasy… Swoją drogą, za „słabsze” występy karany był też wielokrotnie Władysław Kozakiewicz, o czym jednak w następnym wpisie. 

Działacze zresztą rzucali kłody pod nogi zawodniczce znacznie częściej. Stefan Paszczyk, ówczesny szef wyszkolenia sekcji lekkiej atletyki w Skrze Warszawa, gdzie w latach 1964-1965 trenerem była „Złota Ela”, wyrzucił ją z klubu. Autorka „Zamiatania warkoczem” nie do końca rozumiała powód rozstania, pisząc jedynie o swoich domysłach. Paszczykowi najprawdopodobniej nie odpowiadał krnąbrny charakter Duńskiej-Krzesińskiej. To było już wprawdzie po zakończeniu sportowej kariery, ale świadczy dobitnie o traktowaniu sportowców, którzy nie chcieli się podporządkować hierarchii. Dość powiedzieć, że na porządku dziennym było wciskanie przez działaczy zawodnikom butelek wódki podczas powrotów z zagranicznych zawodów, które ci musieli chować do swoich bagaży, co opisuje w książce sportsmenka. Podczas kontroli granicznej wstydzili się sportowcy, wódkę wypijali potem działacze…

Czy Elżbieta Duńska-Krzesińska mogła osiągnąć więcej? Z pewnością. Zadanie mogli ułatwić jej działacze, ale oni, zamiast pomagać, przeszkadzali. Jeśli już nie przeszkadzali, to nie mieli zamiaru pomagać. Było tak, kiedy „Złota Ela” zgłosiła się do PKOl-u po pomoc w kwestii odżywiania. Było to po dyskwalifikacji, która nastąpiła po wzięciu przez nią udziału w Festiwalu Młodzieży, gdzie Duńska-Krzesińska wzięła udział w konkursie skoku wzwyż, mimo kontuzji jednej nogi. Działacze nie potrafili zrozumieć, że odbijała się z drugiej, zdrowej. Zawodniczka cierpiała na anemię, a przygotowania do olimpiady (był rok 1955) wymagały zwiększonych nakładów energetycznych, czyli po prostu większej ilości jedzenia. Pomocy odmówił prezes PKOl – Tomasz Lempart. Potem było złoto w Melbourne i rekord świata. Elżbieta Duńska-Krzesińska wraz z mężem zdecydowali się na dziecko. Pierwsza ciąża zakończyła się poronieniem. Jakby tego było mało, „Złota Ela” otrzymywała anonimowe listy, w których ludzie oskarżali ją o zabicie dziecka i poświęcenie go dla sportu. Podwójna tragedia. Małżeństwo zdecydowało się ponownie na dziecko, co wiązało się z odmową startu w mistrzostwach Europy w Sztokholmie w 1958 roku. Jak zareagowali powiadomieni o tym PZLA i PKOl? Zabrali zawodniczce kadrowe, czyli pieniądze, który stanowiły dla niej podstawę utrzymania. Takie to, niestety, były smutne czasy… 

Mimo wszystkich przeciwności, karierę polskiej zawodniczki trzeba uznać za udaną. O jej przebiegu, o wszystkich przeciwnościach, które napotkała Elżbieta Duńska-Krzesińska, a także o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka do dziś, opowiada w swojej autobiografii. Zagłębiając się w kolejne strony książki, poznajemy historię wielkiej sportsmenki, która wpisała się złotymi zgłoskami do historii lekkiej atletyki.

***

To krótkie przypomnienie najważniejszych wydarzeń z życia Elżbiety Duńskiej-Krzesińskiej napisane na podstawie jej autobiografii. Wszystkich, których zainteresowała jej historia - odsyłam do lektury. Tam jeszcze więcej interesujących, a często szokujących faktów z życia "Złotej Eli". Informacje z pierwszej ręki, czyli z książki, uznałem za najbardziej wiarygodne. Bogdan Tuszyński w swoim leksykonie "Polscy olimpijczycy XX wieku" pisze bowiem, że kontuzji stopy zawodniczka nabawiła się przed startem w Melbourne, z kolei na stronie www.wikipedia.pl przeczytać możemy, że historia ze zgubionymi kolcami miała miejsce przed igrzyskami w Rzymie. W obu przypadkach było na odwrót, tak wynika z "Zamiatania warkoczem", więc nie wypada mi polemizować z główną bohaterką tych wydarzeń, która zapewne najlepiej pamięta, jak dokładnie było.

W kolejnych wpisach przypomnę historię Władysława Kozakiewicza i Jerzego Pawłowskiego. To początek serii o polskich mistrzach olimpijskich, których przecież nam nie brakuje. Obyśmy po Igrzyskach Olimpijskich w Londynie mogli w ich poczet zaliczyć kolejnych polskich sportowców!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz