Pisanie książek z zaufanymi osobami – w tym przypadku przyjacielem, z którym wychowywało się na jednym osiedlu – ma zalety i wady. Do pierwszych z pewnością można zaliczyć łatwość „otwarcia” się głównego bohatera i szczerość we wspomnieniach (kto chciałby okłamywać przyjaciela, który często zna nas lepiej niż my sami?). Minusem jest z pewnością trudność w poruszaniu drażliwych kwestii, o które łatwiej zapytać dziennikarzowi nie będącemu w zażyłych stosunkach z rozmówcą. Biografia Tomasza Frankowskiego zdaje się potwierdzać tę tezę – brnie się przez nią bardzo przyjemnie i szybko, w czym wielka zasługa tego, że współautorzy doskonale się znają. Piotr Wołosik wyciąga co ciekawsze historie i zachęca „Franka” do wspomnień, komentowania. Brak jednak w książce stanięcia na kontrze do tego, co mówi główny bohater, przedstawienia racji adwersarzy rozmówcy. Tak jest chociażby przy opisie kariery Frankowskiego jako parlamentarzysty. Drażliwa z pewnością kwestia podejścia kibiców do startu w wyborach z list Platformy Obywatelskiej nie jest przedmiotem dyskusji w książce, a trenerskie sympatie i antypatie piłkarza są raczej tylko wzmacniane przez pytającego (źli: Paweł Janas i Michał Probierz, dobry: Franciszek Smuda). Byłoby to jak najbardziej zasadne w przypadku klasycznej biografii, w której dziennikarz pełni rolę ghostwritera i jego głównym zadaniem jest ułożenie w zgrabną narrację wspomnień głównego bohatera. W przypadku pozycji „Franek. Prawdziwa historia Łowcy Bramek” mamy do czynienia z wywiadem-rzeką, a w przypadku tej formy oczekiwałbym od dziennikarza jednak bycia istotną częścią tej opowieści. Nie oznacza to, że Wołosik spisał się słabo – bardzo sprawnie prowadzi narrację, podrzuca kolejne wątki do rozmowy, sam nakreśla tło wydarzeń, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jego zażyłość z Frankowskim nie pozwala mu podejść do tematu bardziej krytycznie. Mamy więc nie wielospojrzeniową biografię, a raczej typową autobiografię, gdzie odbiór głównego bohatera wpływa na odbiór całej książki. Warto o tym pamiętać, zasiadając do lektury.
Janas, Smuda i Probierz
ciekawsi niż Wenger
Zaczyna się od mocnego uderzenia, bo od braku powołania dla Tomasza Frankowskiego od Pawła Janasa do kadry na mundial w 2006 roku. Franek opowiada, co czuł, gdy dotarła do niego wiadomość, której absolutnie się nie spodziewał – że mistrzostwa w Niemczech zobaczymy tylko w telewizji. Wspomnienia bohatera eliminacji do turnieju uzupełnione są przypuszczeniami, że wpływ na powołania Janasa mogli mieć agenci. Później autorzy cofają się do początków przygody z piłką „Franka” i opisują jego grę w juniorach Jagiellonii Białystok. Robią to bardzo szczegółowo, co powinno zainteresować kibiców Jagi, ale nie tylko. W końcu Frankowski grał w zespole, w którym występowali jeszcze m.in. Marek Citko, Mariusz Piekarski czy Daniel Bogusz. Każdy z nich zrobił później mniejszą lub większą karierę, ocierając się o reprezentację Polski lub będąc jej znaczącym zawodnikiem. Następnie jest o wyjeździe głównego bohatera do Francji (ciekawa historia, bo wyjazdy polskich piłkarzy do zagranicznych klubów w latach 90. zawsze były interesujące – różnica poziomów gry, inna jakość życia), wypożyczeniu do Japonii. W przypadku tej ostatniej kwestii dużym rozczarowaniem było dla mnie zamknięcie wątku współpracy z Arsenem Wengerem w dwóch pytaniach. Nie wiem, czy Frankowski nie miał zbyt wiele do czynienia z francuskim szkoleniowcem, ale fakt, iż trenował pod okiem tego menadżera był zawsze dla mnie fajną ciekawostką. Liczyłem na jej rozwinięcia w książce, myślałem, ze dowiem się jakichś szczegółów warsztatu Francuza, a temat w zasadzie został jedynie liźnięty. Trochę szkoda, choć być może polski napastnik grał po prostu pod wodzą przyszłego coacha Arsenalu zbyt krótko, by móc coś więcej powiedzieć na temat tej współpracy.
Autorefleksji niewiele
Tym, co jednak nieco razi na dłuższą metę, jest ciągłe szukanie przez Frankowskiego winnych wokół siebie. A to lekarze źle zdiagnozowali jego kontuzję i nie leczyli go tak, jak trzeba, a to agent zamieszał przy negocjowaniu z klubem, a to znowu trener się uwziął i posadził „Franka” na ławce, bo go nie lubił. Bardzo mało jest w tej książce autorefleksji i można odnieść wrażenie, że gdyby nie niesprzyjające okoliczności, Tomasz Frankowski zostałby jednym z najlepszych napastników w historii Polski. Oczywiście nie przeczę, że „Franek” miał zadatki na dobrego grajka, ale z racji swoich warunków fizycznych nie zawsze zyskiwał uznanie w oczach szkoleniowców, ale też nie jestem w stanie uwierzyć w taki splot nieszczęśliwych okoliczności. Napastnik twierdzi na przykład, że przed mundialem był w dobrej formie, bo wprawdzie nie strzelał goli, ale popisywał się pięknymi asystami. Ja zapamiętałem okoliczności powołań z 2006 roku nieco inaczej – Frankowski po transferze do Anglii nie potrafił strzelić bramki, a media odliczały kolejne minuty bez gola. Sam brak powołania dla napastnika przyjąłem ze zrozumieniem, podobnie jak część kibiców. Jest jednak w opisie tej akurat sytuacji jeden plus – tutaj piłkarz akurat zdobywa się na refleksję i twierdzi, że przenosiny na Wyspy były błędem. To pozytywny aspekt, którego trochę brakuje w przypadku innych rozdziałów. To chyba jeszcze nie ten moment, w którym Frankowski potrafiłby na swoje życie spojrzeć z większym krytycyzmem.
Jak to było z Żurawskim?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz