czwartek, 2 czerwca 2016

Trenerze, to był zaszczyt!

Jeszcze to do mnie nie dociera. Trenera Andrzeja Niemczyka nie ma już między nami… Kiedy jako nastolatek fascynowałem się występami polskich siatkarek na mistrzostwach Europy, nawet nie marzyłem, że będę miał okazję poznać architekta sukcesów „Złotek”. Nie tylko poznać, ale nawet stać się jego znajomym, od którego telefon będzie odbierał słowami: „Tak, Piotrek?”. Nie mogę przeboleć, że nigdy więcej nie usłyszę już tego zachrypniętego głosu…

Po raz pierwszy spotkaliśmy się w maju ubiegłego roku podczas sesji zdjęciowej na okładkę jego autobiografii. Choć nie, w zasadzie pierwszy kontakt był nieco wcześniej, gdy dzwoniłem do trenera, by ustalić wszystkie szczegóły sesji. Jak zawsze w takich sytuacjach, przed wybraniem numeru telefonu odczuwałem lekki niepokój – za chwilę miałem rozmawiać z człowiekiem, który kładł podwaliny pod sukcesy żeńskiej siatkówki w trzech krajach: Polsce, Turcji i Niemczech, miałem po raz pierwszy usłyszeć na żywo głos legendy, która doprowadziła biało-czerwone do dwóch złotych medali mistrzostw Europy i wyciągnęła kobiecy volley w naszym kraju z wieloletniego marazmu. Wybrałem dziewięciocyfrowy numer, nacisnąłem zieloną słuchawkę. „Niemczyk”, przywitał mnie głos po drugiej stronie, który nie sposób było pomylić z żadnym innym. Tak zaczęła się nasza współpraca przy książce „Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break”.

Pod warszawskie biuro, w którym mieści się redakcja „CKM”, podjechał jedną ze swoich słynnych „beemek”. To właśnie w tym budynku miała się odbyć sesja zdjęciowa na okładkę. Miał ze sobą cholernie ciężki plecak, do którego zapakował najważniejsze trofea, m.in. dwa Czempiony za tytuły Trenera Roku. Mimo że miał wtedy poważne problemy z kręgosłupem, sam zaniósł je do samochodu i przywiózł na sesję. Widać było, że kosztowało go to wiele wysiłku, ale kiedy tylko zajęła się nim młoda makijażystka, przygotowując go do zdjęć, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Żartom nie było końca i wtedy po raz pierwszy mogłem się przekonać, na czym polega urok Andrzeja Niemczyka, który od zawsze uwielbiał towarzystwo kobiet. I odwrotnie, bo przecież trener miał też duże grono wielbicielek. Zresztą tuż po bardzo udanej sesji, na której brylował, z aktorskim zacięciem pozując do zdjęć i sypiąc dowcipami, przekonałem się, że nie tylko do kobiet miał słabość. Trener bardzo szybko zaopiekował się butelką Johnniego Walkera, którą przywiozłem jako sesyjny rekwizyt. Jak jednak zaznaczył, to dla jego kolegi, który lubi go odwiedzać – on, ze względu na problemy z wyniszczoną chemioterapią wątrobą, musiał odstawić alkohol. Nie śmiałem protestować, więc plecak z trofeami stał się jeszcze cięższy…

Tak właśnie zaczęła się nasza współpraca, obfitująca w kolejnych miesiącach w setki telefonów i wiele spotkań. Premiera książki w Warszawie, spotkanie autorskie w Katowicach, Targi Książki w Krakowie – wszędzie tam miałem okazję słuchać ciekawych obserwacji trenera na temat siatkówki, życia, choroby, walki z rakiem… Trener bardzo mocno zaangażował się w promocję autobiografii: jeździł, gdzie tylko się dało, nie odmawiał żadnego wywiadu, a na spotkaniach autorskich zawsze chętnie pozował do zdjęć i wypisywał dedykacje. Koniecznie poprzedzone jednym z wierszyków, których dziesiątki miał zapisane na swoim telefonie. Robił to wszystko mimo chwilowych problemów ze zdrowiem – a to pojawiła się przepuklina, a to znowu trzeba było jechać do szpitala na odpompowanie wody, którą chora wątroba przepuszczała do jamy brzusznej… Widać jednak było, że książka była trenerowi potrzebna. Wyraźnie odżył, znów poczuł, że ma jakiś cel do zrealizowania. Odezwała się w nim uśpiona ostatnimi laty żyłka sportowca. „Jeśli sprzedam mniej niż 100 tys. książek, przyjmę to jako porażkę” – powiedział mi pewnego dnia. Taki wynik był kompletnie poza zasięgiem, ale trener ani myślał się poddać, ciągle zaskakując nowymi pomysłami na promocję swoich wspomnień.

Po bardzo intensywnych miesiącach wydawało się, że jeśli chodzi o zdrowie trenera, wszystko zmierza we właściwym kierunku. Pod koniec października na Targach Książki w Krakowie trener wyglądał rewelacyjnie: wyszczuplał po operacji zmniejszenia żołądka, nabrał mięśni dzięki rehabilitacji, zaczynał wyglądem przypominać silnego faceta, a nie człowieka po przejściach i dziesięcioletniej walce z nowotworem. Widać było, że miał w sobie mnóstwo energii. Przypomina mi się wizyta na stoisku Nexto, gdzie udzielał wywiadu. Po rozmowie kilka dziewczyn chciało zrobić sobie z trenerem zdjęcie. Usiadły obok niego, zachowując dystans, ale trener przyciągnął je do siebie, objął i oczywiście w swoim stylu rzekł: „A teraz wszyscy mówią seeeeks”. Tak właśnie powstała fotografia, którą możecie zobaczyć powyżej. Andrzej Niemczyk w znakomitej formie, znów pełen chęci do działania i nieprzestający się uśmiechać!

Sytuacja pogorszyła się w grudniu. Zaplanowaliśmy, że od nowego roku ruszymy ze spotkaniami autorskimi na halach podczas meczów siatkarskich. Dostałem jednak telefon od trenera: „Piotrek, odwołaj wszystko, idę do szpitala”. To był pierwszy sygnał, że zaczyna dziać się coś złego. Trener wspomniał o migotaniu przedsionków i że musi iść na badania. Tak zaczęły się problemy ze zdrowiem, mające swój punkt kulminacyjny pod koniec stycznia, kiedy media w całym kraju poinformowały, że Andrzej Niemczyk jest w stanie krytycznym. Na szczęście wtedy organizm trenera zdołał się obronić. Rozmawiałem z nim telefonicznie kilka dni później, kiedy nabrał więcej sił. Mówił bardzo powoli, widać było, że sprawia mu to trudność, ale oczywiście zapowiadał, że wkrótce ruszamy z promocją i odgrażał się, że jeszcze wszystkim pokaże. Cały Andrzej Niemczyk. Później rozmawialiśmy regularnie co jakiś czas przez telefon – raz było lepiej, raz gorzej. Raz trener mówił o poprawie, innym razem o Szwajcarii i zastrzyku, który to wszystko zakończy… To mogło przerażać, ale przecież w książce pisał otwarcie o tym, że nigdy nie będzie roślinką. Na to nigdy by się nie zgodził.

Kiedy trener trafił do szpitala na Banacha w Warszawie, już po zdiagnozowaniu raka płuc, postanowiłem go odwiedzić. Jadąc tam, w głowie cały czas miałem słowa Sokoła z kawałka „Smak chwili”:
Pamiętam, to nie Bahama, to na Banacha szpital
Ojciec na raka ze śmiercią się witał
Na korytarzu świetlico-kaplica
Pacjenci, penitenci - chęć życia
Kineskop, w który chorzy patrzą gdzieś w głąb,
Widząc tam coś, co jest daleko stąd
Więc choć, pomaluj mój świat - łzy w oczach
Byłem tam jako nastoletni chłopak
Nie wiem czemu, ale nie potrafiłem wyrzucić z głowy tych wersów. Błądząc dobre pół godziny po korytarzach szpitalnego molocha, mijając pacjentów, sale, oddziały, byłem przerażony. W końcu dotarłem jednak do właściwego pawilonu, na dobre piętro i zapytałem o salę, w której leży Andrzej Niemczyk. Gdy tam wszedłem, nie mogłem poznać trenera… Człowiek, który jeszcze kilka miesięcy temu zabawił wszystkich na spotkaniach autorskich, teraz leżał wychudzony na szpitalnym łóżku. To był przerażający widok, ale z każdą kolejną minutą naszej rozmowy zacząłem oswajać się z sytuacją. Opuszczając szpital, nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że tak nie powinno być. Że trener, który tak wiele zrobił dla tego kraju, powinien mieć zagwarantowane lepsze warunki.

Potem, kiedy trener wyszedł już ze szpitala, miałem z nim kontakt telefoniczny. Znowu było tak jak wcześniej – raz lepiej, raz gorzej. Jeden z telefonów podniósł mnie na duchu. Trener akurat jechał gdzieś samochodem (!), był pełen energii, mówił dynamicznie, ale szybko się rozłączył, bo nie miał zestawu głośnomówiącego. Pomyślałem, że znowu to zrobi, że znowu sobie tylko znanym sposobem wygra z rakiem i wróci do pełni sił zwarty i gotowy do działania. Kolejne rozmowy zdawały się to potwierdzać – trener zapowiadał wizytę w Krakowie, gdzie miał wręczać nagrody w turnieju siatkarskim dzieci, mówił coś o wykładzie dla jednej z warszawskich firm oraz bez wahania zgodził się na udział w Targach Książki w Warszawie. Kiedy jednak odwołał wizytę w Krakowie, był to sygnał, że znów dzieje się coś niedobrego. Trafił do hospicjum, ale podpisywania książek na Stadionie Narodowym nie chciał odpuścić. „Za dużo już odwołaliśmy”, przekonywał, gdy odwiedziłem go w hospicjum. Chciał się przypomnieć, wyjść do ludzi, zrobić coś dla kibiców i, jak zawsze, postawił na swoim. Potem okazało się, że placówkę opuścił na własne ryzyko…

Podczas Warszawskich Targów Książki był już mocno osłabiony, ale wytrwale podpisywał autobiografię oraz pozował do zdjęć. Widać było, że cieszą go życzenia powrotu do zdrowia oraz fakt, że po podpis przyszło kilkadziesiąt osób. Ludzie nie zapomnieli o Andrzeju Niemczyku! Podczas jego wizyty na naszym stoisku uświadomiłem sobie, że choć znamy się już niemal dokładnie rok, podczas którego rozmawialiśmy mnóstwo razy, nie mamy jeszcze wspólnej fotografii. Zrobiłem więc sobie z trenerem to zdjęcie. Chciałem wierzyć, że nie będzie ostatnie, że przyjdzie nam jeszcze zapozować po raz kolejny, w dużo przyjemniejszych okolicznościach. Niestety, dziś zmroziła mnie informacja o Jego śmierci… Trenerze, nie zdążyłem tego powiedzieć, gdy rozmawialiśmy twarzą w twarz, ale to był zaszczyt móc trenera poznać i z trenerem współpracować. Dziś wieczorem będzie tak jak trener lubił: szklaneczka z whisky i lodem – jedna, druga, trzecia. By odpłynąć i móc spokojnie zasnąć, nie myśląc o tym, co się stało.

2 komentarze: