poniedziałek, 9 lipca 2012

Trzej niepokorni mistrzowie. Część II: WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ

Fot. Ja Fryta, www.wikimedia.org
Każdy z pewnością słyszał o słynnym „geście Kozakiewicza” pokazanym radzieckim kibicom na Olimpiadzie w Moskwie w 1980 r.. Autorem „wała” był polski tyczkarz – Władysław Kozakiewicz, który w konkursie skoku o tyczce zdobył złoto, pokonując reprezentanta ZSRR – Wołkowa i ustanawiając jednocześnie rekord olimpijski i świata – 5,78 m. Zachowanie polskiego sportowca wymagało dużej odwagi, ale „Kozak” należał do osób z silnym charakterem.

Jak sam zresztą stwierdził w książce „Gest Kozakiewicza”, której autorem jest Ireneusz Pawlik, działał pod wpływem silnych emocji. Na stadionie znajdowało się 80 tys. kibiców, z czego gwizdało podczas jego skoku ok. 50 tys. Można zatem sobie wyobrazić, jak gęsta była atmosfera podczas konkursu. Kozakiewicz rywalizował z Wołkowem, kandydatem ZSRR do złota, stąd też wzbudzał w kibicach niechęć, co jest w miarę zrozumiałe. Niezrozumiałym jest jednak, dlaczego rosyjscy kibice gwizdali, kiedy wiadomo już było, że to Polak zdobędzie złoty medal. „Kozak” postanowił zaatakować rekord olimpijski i świata. Mimo przeraźliwych gwizdów zaliczył wysokość! „Wała” pokazał jednak widzom wcześniej, po skokach na wysokość 5,70 i 5,75 m. Mówiono mu o tym po konkursie, ale dopiero dzień po rywalizacji Kozakiewicz przypomniał sobie wszystko, kiedy francuski fotoreporter pokazał mu zdjęcia z zawodów.

Był obraźliwy gest, musiała być kara. Tak przynajmniej mogło się wydawać. Zachowanie podczas konkursu skoku o tyczce uszło jednak „Kozakowi” na sucho! Jak możemy się dowiedzieć z książki: „Ambasador Aristow zwrócił się do polskiego rządu z propozycją zdyskwalifikowania mnie za obrazę narodu radzieckiego. Domagał się także odebrania mi medalu, ale najbardziej absurdalne było żądanie unieważnienia mojego rekordu świata". Kozakiewicza uratował szef Głównego Komitetu Kultury FizycznejMarian Renke, który wyjaśnił, że polskiego zawodnika… bolała ręką i kurczył ją z bólu. O dziwo, to kłamliwe wytłumaczenie wystarczyło władzom radzieckim, choć, jak pisze sam Kozakiewicz, być może jego późniejsze kłopoty były związane z działaniem Moskwy.

Wystarczy słów, zobaczmy, jak zwyciężał w ZSRR Władysław Kozakiewicz. Komentuje Włodzimierz Szaranowicz:


Zachowanie Kozakiewicza na Olimpiadzie w Moskwie było związane z jego krnąbrnym charakterem. Już wcześniej dał się bowiem poznać jako sportowiec mający swoje zdanie, który nie zgadza się potulnie z wszystkimi decyzjami sportowych działaczy. Zupełnie jak Elżbieta Duńska – Krzesińska. Ale od początku.

Władysław Kozakiewicz przyszedł na świat 8 grudnia 1953 r. w Solecznikach, wsi oddalonej o 30 km od Wilna, na terenie ówczesnego ZSRR. Jego rodzina po śmierci Stalina zdecydowała się skorzystać z repatriacji do Polski, gdzie Stanisław, ojciec Władysława, upatrzył wcześniej mieszkanie i pracę podczas swych nielegalnych wypraw z przemycanym towarem. Zgodę na wyjazd dostali w 1957 r. i osiedli na stałe w Gdyni, gdzie Stanisław Kozakiewicz otrzymał pracę w porcie i małe mieszkanie. Niestety, ojciec rodziny bardzo często wyładowywał swoją złość na żonie i dzieciach. Było to związane ze skłonnością do sięgania po kieliszek. Działo się tak do czasu, aż synowie podrośli i mogli przeciwstawić się ojcu. 

Władysław do sportu trafił za sprawą swojego starszego brata Edwarda, który został wypatrzony w szkole przez trenera Bałtyku GdyniaWalentego Wejmana i „wcielony” do zespołu tyczkarzy. Młody Władek często towarzyszył bratu w treningach i naśladował ćwiczenia wykonywane przez tyczkarzy. Potem pozwolono mu spróbować skoczyć i tak właściwie rozpoczęła się jego przygoda z tyczką – zupełnie przypadkowo. W pierwszych oficjalnych zawodach wziął udział w 1966 r. i skoczył 1,80 m. Początkowo nie był zauważany przez trenera Wejmana, mimo tego, że ciągle poprawiał swój rekord życiowy. Z czasem zaczęło się to zmieniać, trafił do reprezentacji Polski i jego kariera nabrała rozpędu. 

W wieku 19 lat został mistrzem i rekordzistą Polski. W trakcie swojej kariery dwukrotnie ustanawiał też rekord świata, był ośmiokrotnym rekordzistą kraju, siedmiokrotnym mistrzem Polski no i oczywiście olimpijczykiem. W Moskwie sięgnął po złoto, ale nie był to jego pierwszy start na Igrzyskach Olimpijskich. W 1976 r. startował w Montrealu, gdzie zajął 11. miejsce, co było sporym rozczarowaniem. W roku poprzedzającym olimpiadę miał drugi wynik na świecie i wydawało się, że Kozakiewicz musi sięgnąć w Montrealu po medal. Stało się inaczej głównie z powodu kontuzji – pęknięcia torebki stawowej lewej stopy podczas mało ważnego skoku. Mimo wielu prób, konkurs zakończył wynikiem 5,25 m. Wygrał inny Polak – Tadeusz Ślusarki, który uzyskał 5,50 m. Taką wysokość Kozakiewicz pokonywał na treningach bez żadnych problemów… 

Po igrzyskach kolejna smutna wieść – 6-cio miesięczna dyskwalifikacja. To za startowanie w kolcach japońskiej firmy Tiger. Polska reprezentacja miała w tamtym czasie podpisany kontrakt z Adidasem. Jedynie wyjątki – Irena Szewińska i właśnie Władysław Kozakiewicz, mogli startować w butach innej firmy. Po olimpiadzie szef szkolenia Polskiego Związku Lekkiej AtletykiStefan Paszczyk nakazał jednak „Kozakowi” startować dalej w sprzęcie niemieckiej firmy. Kozakiewicz nie zgodził się na to, zwłaszcza, że miał wcześniej zgodę Bolesława Kapitanaszefa Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki na startowanie w „tigerach”. Wystąpił w nich na konkursie w Kolonii i za to spotkała go kara. Został odesłany do domu i przez pół roku nie mógł startować w międzynarodowych imprezach. Startował więc w kraju. Był w wyśmienitej formie, więc władze PZLA postanowiły skrócić karę o 3 tygodnie, aby zawodnik mógł wystartować w Halowych Mistrzostwach Europy w San Sebastian. Kozakiewicz zgodził się na to i zdobył tytuł wynikiem 5,51 m. Wizja osiągnięcia kolejnego propagandowego sukcesu sportowca z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej była dla działaczy bardziej kusząca niż ustalone wcześniej reguły. Takie to były czasy…

W 1994 r. ukazała się biografia "Kozaka" 
napisana przez Ireneusza Pawlika.
Kozakiewicz właściwie bez przerwy miał na pieńku z działaczami. Głównie przez swój charakter, czasem również przez „słabsze” występy. Tak było w 1978 roku na mistrzostwach Europy w Pradze, gdzie „Kozak” zajął 4. miejsce. Dla działaczy było to rozczarowanie, klęska, przykład braku zaangażowania. Ukarano go zabraniem paszportu, bez którego nie mógł opuszczać kraju, a więc brać udziału w zawodach za granicą. Warto przy okazji napisać, że drugi z Polaków startujących w konkursie – Mariusz Klimczyk nie zaliczył żadnej wysokości w eliminacjach, czyli uzyskał „zerówkę”. Jemu jednak działacze wybaczyli i nie spotkała go żadna kara. Widać dobitnie, że charakter zawodnika miał wpływ na jego traktowanie przez tych, którzy byli „na górze”.

Kara minęła, paszport zwrócono i Kozakiewicz mógł znowu startować. Rok 1980 okazał się znakomity w wykonaniu polskiego tyczkarza. Najpierw ustanowił rekord świata w Mediolanie (5,72 m), a potem przyszedł czas na pamiętną olimpiadę. W kolejnych latach dyspozycja „Kozaka” spadała. Skakał słabo, więc odmawiał wyjazdów na występy w obawie przed powtórzeniem sytuacji z Pragi. Działacze tego nie tolerowali i zabierali paszport Kozakiewiczowi. Nie dostawał on też pieniędzy z PZLA, co stawiało go w trudnej sytuacji. Tyczkarz stawał się coraz starszy, a światowa czołówka uciekała. Ostatnim znaczącym wynikiem było 8. miejsce na Mistrzostwach Świata w Helsinkach w 1983 roku. Wynik, zdaniem działaczy PZLA, poniżej oczekiwań, mimo że Kozakiewicz miał już 30 lat. Potem były przygotowania do Igrzysk Olimpijskich w Los Angeles i wielki rozczarowanie, kiedy Polska przyłączyła się do bojkotu imprezy. Ile wysiłku i pracy polskich sportowców zostało wtedy zmarnowanej przez decyzję polityczną…

W zamian mogli oni wziąć udział w Zawodach Przyjaźni w Moskwie. Po nich właśnie Kozakiewicz udał się wraz z polską ekipą na serię mityngów po Europie. Został kierownikiem zespołu lekkoatletów. W Zurychu dowiedział się jednak, że ma wracać do kraju. Zignorował to. Po powrocie do Polski poszedł do PZLA, gdzie prezes Ząbecki wypomniał mu „nieudany” start w Moskwie (6. miejsce w zawodach, które miały stanowić zadośćuczynienie za zakaz wyjazdu na olimpiadę) oraz starty w Zurychu i Brukseli bez zgody władz. Zebrała się Komisja Dyscyplinarna i wlepiła tyczkarzowi karę półrocznej dyskwalifikacji. Po niej Kozakiewicz postanowił zrezygnować ze startów w reprezentacji. Wystąpił jednak jeszcze w Sao Paolo, skąd przyszło dla niego i Tadeusza Ślusarskiego zaproszenie do wzięcia udziału w zawodach. Było to 12 maja 1985 roku. Wtedy zaliczył definitywnie ostatni występ w reprezentacji Polski. Dostał od działaczy zielone światło na występy, ale po warunkiem, że zaliczy wysokość 5,60 m. Tego było dla Kozakiewicza za wiele. Miał 32 lata, niedawno miał groźną kontuzję. Działacze odebrali mu chęć do treningu, więc postanowił wyjechać z kraju.

Za cel swojej podróży obrał RFN. Osiadł na dłużej z rodziną pod Hanowerem, przyjął niemieckie obywatelstwo. W 1988 roku uzyskał 5,62 m, co kwalifikowało go na Olimpiadę w Seulu. Miał wtedy 35 lat i mógł wystąpić na swoich trzecich igrzyskach, tym razem jako zawodnik RFN. Na przeszkodzie stanęła jednak dyskwalifikacja nałożona przez jego poprzedni klub – Bałtyk Gdynia, która uniemożliwiła mu start. Pozostał mu więc trzykrotnie zdobyty tytuł mistrza RFN oraz rekord tego kraju (5,70 m). Jego wyjazd spotkał się w Polsce z krytyką. Ludzie nie potrafili zrozumieć, że wybrał po prostu lepsze życie, możliwość spokojnego kontynuowania kariery i zarabiania pieniędzy. Dla wielu symbol walki z komunizmem, jakim stał się Władysław Kozakiewicz po Olimpiadzie w Moskwie, symbol odwagi, dla wielu wręcz pomnikowa postać, nie mogła opuścić kraju dla lepszego życia.

Drastycznie spadła sympatia do jego osoby, o czym można przekonać się, czytając opinie zamieszczone na końcowych stronach książki Ireneusza Pawlika. Dla niewielu jego wybór był do zaakceptowania. Większość, na czele z działaczami UKFiT i PZLA (Paszczyk, Ząbecki), ostro krytykuje jego wyjazd, podkreślając w dodatku, że wypowiedzi Kozakiewicza na ich temat, które znalazły się w książce, to stek kłamstw i pomówień. Jak dokładnie było i kto ma rację dziś już trudno ocenić. Kozakiewicz zresztą wrócił do kraju, wstąpił w 1998 roku do AWS-u Gdynia, został radnym, wystąpił w reklamie preparatu na ból mięśni, a niedawno bezskutecznie startował z warszawskiej listy do sejmu z ramienia PSL-u. Jak po latach tłumaczył podjęcie decyzji o wyjeździe do RFN?:


Władysław Kozakiewicz mógł osiągnąć w sporcie znaczenie więcej, gdyby nie jego krnąbrny charakter. Gdyby był bardziej posłuszny działaczom, nie miałby wśród nich tylu wrogów i nie musiałby tak często zaliczać dyskwalifikacji. Czy jednak bez tego charakteru osiągnąłby w sporcie cokolwiek? To trudno przewidzieć, ale z całą pewnością można stwierdzić, że gdyby nie butna postawa, to dzisiaj nikt nie słyszałby o słynnym „geście Kozakiewicza”. Geście, który nie tylko wpisał się w historię sportu, ale stał się narodowym symbolem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz