Strony

środa, 2 marca 2022

Wojciech Maroszek "Moje Tokio 2021". Recenzja książki

Pisanie autobiografii przez arbitrów sportowych jest w Polsce dość mało popularne. Zwłaszcza jeśli mówimy o sędziach wciąż aktywnych. Wojciech Maroszek pierwotnie nie miał zamiaru wydawać tej książki, gdyż jej pisanie było formą terapii mającej na celu walkę z wypaleniem zawodowym. Widocznie efekty pracy autorowi się spodobały i w końcówce ubiegłego roku wydał ją własnym sumptem. Wyszło bardzo oryginalnie. Parafrazując hasło reklamowe jednego z nieistniejących już zespołów rockowych: ta książka jest taka sama jak żadna.

Trzy części

Książka jest podzielona na trzy części składające się z podrozdziałów, które zostały ponumerowane w rzymskim systemie liczbowym. Można się troszkę pogubić, gdyż w jednej z części jest ich ponad 70, co z jednej strony pozwalało przypomnieć sobie zapis liczb rzymskich, a z drugiej zmuszało czytelnika do rozmyślań, skąd pomysł na te X, V oraz I zamiast zwykłych liczb. Pierwsza cześć jest najbardziej obszerna i dotyczy losów głównego bohatera od czasów młodzieńczych aż do otrzymania powołania na igrzyska olimpijskie w Tokio. Druga część opisuje szczegółowo turniej Ligi Światowej w Rimini z 2021 roku, a trzecia to już tylko opis dwóch turniejów siatkarskich podczas letnich igrzysk olimpijskich w Tokio. Narracja jest prowadzona bardzo poprawnie i pomimo że nie pada w książce zbyt wiele nazwisk, zwłaszcza jeśli chodzi o anegdoty lub krytykę, to nieźle się to czyta. Jeśli jest już mowa o anegdotach, to wielka szkoda, że jest ich tak mało. Jestem przekonany, że pan Maroszek mógłby opowiedzieć znacznie więcej ciekawych historii, ale z racji tego, że nadal jest czynnym sędzią, możliwe, że mogłoby mu to zaszkodzić.

Od chodu sportowego do siatkówki

Autor rozpoczął swoją opowieść od czasów, gdy sam był jeszcze sportowcem i startował w zawodach chodu sportowego. Będąc nieźle zapowiadającym się zawodnikiem, wiązał  przyszłość z tą konkurencją lekkoatletyczną, a trzeba zaznaczyć, że w tamtych czasach była ona dużo popularniejsza w naszym kraju niż teraz. Po przebrnięciu przez rozdziały dotyczące sukcesów w chodzie, rozpoczyna się tematyka siatkarska, która ciągnie się już aż do ostatniej strony. Czytelnik (zwłaszcza ten z młodszego pokolenia) dowiaduje się, w jakiej rzeczywistości były rozgrywane mecze w latach 90. Nieogrzewane hale, bieda na każdym kroku, bardzo małe zainteresowanie kibiców siatkówką, co wiązało się z pustymi trybunami na większości meczów, podróżowanie na zawody pociągami po całym kraju, biesiadowanie przy alkoholu z zawodnikami, działaczami i sędziami po meczach. Krótko mówiąc: inny świat. Dla osoby wychowanej w czasach, w których Polska pod względem organizacyjnym i sportowym jest światową potęgą w siatkówce, może wydawać się to nieprawdopodobne, ale  niestety tak właśnie było. Siatkówka gościła w telewizji tylko z okazji igrzysk olimpijskich a z naszej najwyższej klasy rozgrywkowej, czyli z pierwszej ligi, nie było żadnych transmisji. Zaczęło się to zmieniać po IO w Atlancie w 1996 roku i śmiało można powiedzieć, że z roku na rok poziom organizacyjny naszej siatkówki nadal rośnie.

Jeśli lubisz zwiedzać – zostań sędzią!

Czytelnik dowiaduje się z książki ciekawych rzeczy, m.in. tego że wyjazdy na zawody sędziów a zawodników to dwie zupełnie różne sprawy. Zawodnik jest najczęściej uwięziony między hotelem a halą sportową. Jak nie mecz to trening, jak nie trening to posiłek i odnowa biologiczna. I tak w kółko. Sędzia w czasie wolnym ma całkowitą swobodę. Może robić co tylko zechce, więc większość arbitrów wykorzystuje ten czas na zwiedzanie. Takie połączenie pracy z turystyką może zachęcić młodych ludzi do zainteresowania się tym zawodem. Wiem, że w wielu dyscyplinach sportu z tymi sędziami jest kłopot, gdyż jest ich bardzo mało, więc kto wie, czy ten argument nie trafi na ludzi chcących zarobić, a jednocześnie tanim kosztem zobaczyć kawałek świata.

Zdjęcia na stronie internetowej

Muszę nadmienić, że wielkie brawa należą się autorowi za to, że napisał tę publikację samodzielnie, bez pomocy dziennikarza, co jest niezbyt częstą formą tworzenia autobiografii sportowych. Książka jest pełna ciekawych fotografii, lecz tylko niewielka część została wydrukowana. Bardzo oryginalnym zabiegiem było zamieszczenie aż 60 zdjęć w postaci 47 (!!!) kodów QR. Być może pan Maroszek w ten sposób rozpropaguje nowy, znacznie tańszy sposób umieszczania fotografii w książkach. Ja do tego nie jestem przyzwyczajony, więc sięganie co chwilę po telefon i otwieranie kolejnych fotek wpływało negatywnie na płynność czytania. Z drugiej strony wszystkie zdjęcia znajdują się na stronie internetowej pana Wojciecha, więc na upartego wystarczyło raz zeskanować kod i mieć dostęp do wszystkich fotografii. Pytanie tylko jak sobie z tym poradzi czytelnik w sędziwym wieku? Jak będzie z dostępnością do tych materiałów za 20, 30 czy 50 lat? Jest to z pewnością nowoczesne, ale czy lepsze od tradycyjnego drukowania zdjęć na papierze? Wydaje mi się, że nie.

Wypalenie zawodowe

Bardzo interesującą częścią książki jest wątek dotyczący wypalenia zawodowego. Sędzia Maroszek boleśnie odczuł co to znaczy. Kilka błędów sędziowskich, krytyka komentatorów sportowych, agresja w Internecie od niezadowolonych kibiców, czarne myśli, pierwsze oznaki depresji. To wszystko z każdym dniem coraz bardziej się pogłębiało a każdy kolejny mecz zwiększał traumę. Na szczęście sędzia Maroszek poprosił o pomoc specjalistów, dzięki którym odnalazł na nowo radość z sędziowania, a ta książka jest jednym z owoców terapii, jakiej poddał się autor „Mojego Tokio”.

Rimini 2021

Rozdział o Lidze Światowej z Rimini to prawdziwy majstersztyk. W jednym miejscu zostało opisane tyle paradoksów, tyle bezsensownych historii, że aż miło się to czyta. Jest wielce prawdopodobne że coś takiego już nigdy więcej nie powtórzy się w światowym sporcie, więc tym bardziej warto po książkę sięgnąć. Autor odsłania czytelnikom kulisy tego turnieju, czytamy o historiach, o których żaden dziennikarz wiedzieć nie może, no chyba że od sędziego. Uchylę lekko rąbka tajemnicy i delikatnie napomknę o wstydliwej historii z udziałem prezesa TVP Jacka Kurskiego w Rimini, który, niestety, starym zwyczajem naszych działaczy z PRL-u zrobił wiochę na całego. Gdy to czytałem, było mi wstyd… O co chodzi? Zapraszam do książki.

Tokio 2020

Ostatni rozdział to tak naprawdę to, czego spodziewałem się po tytule, czyli opis olimpijskiego turnieju siatkarskiego widzianego oczami Wojciecha Maroszka. Tytuł jest mocno mylący, gdyż o igrzyskach jest zaledwie kilkadziesiąt stron i jeśli czytelnik liczył na to (tak jak ja), że cała publikacja będzie o Tokio, to mógł się srodze rozczarować. Jestem tez ciekaw, czy brak rozdziału nr 9 w trzeciej części książki to celowy zabieg, aby czytelnik głowił się, o co chodzi, czy może został on z jakichś przyczyn pominięty. A może po prostu ktoś zapomniał, że po 8 jest 9 a nie 10? Może rzymskie liczby okazały się zbyt trudne do ogarnięcia...

Podsumowując: dobra książka. Nie ma zbyt wiele literatury tego typu na polskim rynku i myślę, że dla każdego polskiego kibica siatkówki jest to pozycja obowiązkowa, gdyż mało jest osób, które w jednym sezonie są związane z praktycznie każdym klubem Plus Ligi. Myślę, że każdy kibic naszych drużyn z najwyższej klasy rozgrywkowej kojarzy Wojciecha Maroszka i ma z nim zarówno dobre, jak i złe wspomnienia. Książka jest niezła i pozwala zrozumiem rozterki arbitra w sytuacjach spornych, a także przybliża kibicom kulisy tego wcale niełatwego zawodu. Książka nie jest dostępna w księgarniach, a jej nakład chyba nie był zbyt duży, więc kto wie, może za kilka, kilkanaście lat będzie to biały kruk? Polecam!

CZYTAJ TAKŻE:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz