Strony

środa, 19 lutego 2014

„Pisząc książkę, miałem przed oczami sceny z filmów Barei” – wywiad ze Sławomirem Szymańskim

Jest autorem bloga o historii sportu we Wrocławiu, a od grudnia ubiegłego roku może również pochwalić się dwoma publikacjami o tej samej tematyce. Sławomir Szymański to przykład osoby, która starannie dba o udokumentowanie w ciekawej formie sportowych dziejów swojego miasta. Niedawno autor książek „Sport w Breslau” (2011) i „Wrocław, sport, PRL” (2013) odpowiedział na kilkanaście zadanych przeze mnie pytań, zapraszam do zapoznania się z wywiadem.

- Najpierw powstał blog, później była pierwsza książka "Sport w Breslau", a niedawno na rynek trafiła kolejna - "Wrocław, sport, PRL". Skąd zainteresowanie historią sportu w lokalnym wydaniu?

Wydaje mi się, że sport był dawniej barwniejszy i bardziej autentyczny. Chyba dlatego pasjonuje mnie jego historia. Jeśli chodzi o lokalne sprawy, to w moim przypadku kwestia naturalnego zainteresowania historią Wrocławia i Dolnego Śląska. Po prostu w pewnym momencie zacząłem szukać informacji na temat sportu przed wojną, czyli w Breslau. I niewiele znalazłem. Dlatego poszedłem do biblioteki poszperać w starych gazetach. Z czasem powstała z tego książka. Na początku miała być zresztą tylko o piłce nożnej w niemieckim Wrocławiu, ale szybko zorientowałem się, że to kiedyś wcale nie była najważniejsza i najciekawsza dyscyplina w mieście. „Wrocław, Sport, PRL” to logiczna kontynuacja tamtej pracy.

- Kiedy rozpoczął Pan prace nad najnowszą pozycją?

Trzy lata temu. Po poprzedniej książce, nad którą pracowałem dwa lata, wiedziałem wprawdzie, co mnie czeka, ale opowiadałem sobie, że tym razem pójdzie szybciej i będzie już łatwiej. Gdybym się tak nie oszukiwał, pewnie za tę drugą książkę w ogóle bym się nie zabrał (śmiech).

- I jak wypadła konfrontacja z rzeczywistością? Drugą książkę pisało się łatwiej czy wręcz przeciwnie?

Przy „Sporcie w Breslau” siedziałem długo w bibliotekach. Z drugą książką było inaczej. Zawiera sporo wywiadów, do których musiałem się przygotować, następnie je opracować, a na koniec wpleść w narrację. W przypadku drugiej książki redakcja tekstu zabrała mi zdecydowanie więcej czasu. Ale pisało się łatwiej.

- Z tego co zauważyłem, wpisy na Pana blogu pojawiają się z dłuższymi przerwami. W ubiegłym roku pojawiły się tylko trzy posty. Wynika to z tego, że skupiał się Pan przede wszystkim na książce „Wrocław, Sport, PRL"?

Nie wiem, czy się skupiałem. Pewnie nie miałem siły pisać na blogu. Poza tym tam trzeba pisać regularnie i tworzyć krótkie, dopracowane formy, żeby to w ogóle miało sens. Z regularnością u mnie różnie bywa, a na krótką formę trzeba mieć pomysł. Z tym też u mnie różnie bywa. Kilka lat temu prowadzenie bloga była modne, ale okazuje się, że to ciężka praca.

- Ten brak regularności był problemem w pracy nad książkami? Zdarzały się Panu dłuższe momenty przestoju?

Nie, raczej nie. Potrafię się zmobilizować, kiedy widzę cel. Ale z pokorą przyjmuję Pana uwagi na temat braku regularności wpisów na blogu.

- Pańska najnowsza pozycja określana jest jako "reportaż z przeszłości". Czy kibice, którzy sięgną po tę lekturę mogą liczyć na coś w rodzaju "Wielkiego Widzewa" Marka Wawrzynowskiego czy "Srebrnych chłopców Zagórskiego" Łukasza i Marka Ceglińskich?

Taką mam nadzieję. Cenię książki tworzone przez miłośników statystyki i kronikarzy. Bez nich nie ruszyłbym z miejsca. Ale mnie bardziej interesuje w sporcie życie – takie sprawy, jak zachowania ludzi na trybunach, emocje i szczegóły obecne w rywalizacji, kontekst historyczny, itd. Przed erą telewizji dziennikarze prasowi potrafili fenomenalnie odmalować atmosferę wydarzenia sportowego. Musieli tak pisać, żeby każdy mógł sobie wyobrazić, jak tam było. To jest jak podróż w przeszłość. A poza tym fascynujące są relacje samych sportowców, o czym nie muszą przekonywać. Starałem się to wszystko połączyć w narracji.

- Mam wrażenie, że PRL jest bardzo wdzięcznym okresem do opisywania. Wiele zabawnych czy interesujących historii wynikało właśnie z socjalistycznego systemu, który funkcjonował w Polsce. Niektóre absurdy same w sobie są już znakomitym materiałem na publikację. Zgodzi się Pan z tym?

Oczywiście. Momentami, czytając o czymś lub rozmawiając z ludźmi, miałem wrażenie, że w wyobraźni oglądam sceny jak z filmu Barei. To jest samograj, bo rzeczywistość PRL-u wydaje się nam pod wieloma względami absurdalna i komiczna. Ale jest też druga strona medalu. Czasem, przede wszystkim w trakcie wywiadów, kiedy słuchałem o zachowaniu działaczy i ówczesnych władz, także sportowych, powiało grozą i już nie było tak śmiesznie.

- Może przybliżyć Pan jedną z takich historii?

Jeszcze w latach 60. Mieczysław Łopatka otrzymał zgodę na wyjazd na Zachód. Miał grać w Standardzie Liege, m.in. z Koraciem, za sensowne pieniądze. Taka zgoda była w tamtym czasie ewenementem, ale wydawało się, że wszystko dojdzie do skutku. O jego legalnym wyjeździe pisała nawet prasa – w tamtych czasach miało to znaczenie. Jednak dziwnym trafem dostał paszport o jeden dzień za późno. O losie człowieka zadecydowały pewnie jakieś rozgrywki gabinetowe.

- W książce opisuje Pan różne dyscypliny sportu. O których przeczytać można najwięcej?

Skupiłem się na tych dyscyplinach, które były kiedyś najpopularniejsze. A i tak książka jest dość gruba. Najwięcej można przeczytać o tych dyscyplinach, w których wrocławianie osiągali największe sukcesy i… o piłce nożnej (śmiech). Żartuję, bo i tu zdarzały się sukcesy, ale popularność futbolu w mieście przez długi czas była nieproporcjonalna do sportowej klasy wrocławskich drużyn. Natomiast boks, kolarstwo, koszykówka, piłka ręczna, momentami siatkówka – w tym Wrocław był mocny.

- Czyje wypowiedzi można znaleźć w książce?

Przeprowadziłem ponad 20 wywiadów. Rozmawiałem m.in. z Ryszardem Szurkowskim i Mieczysławem Łopatką – to żywe legendy nie tylko wrocławskiego sportu. W książce można znaleźć także wypowiedzi piłkarzy Śląska Wrocław – Tadeusza Pawłowskiego, Ryszarda Tarasiewicza czy Waldemara Prusika, koszykarzy Śląska – w tym Dariusza Zeliga – i Gwardii Wrocław – Jerzego Binkowskiego, siatkarzy Gwardii – Ireneusza Kłosa i Maciej Jarosza, koszykarek Ślęzy Wrocław – Marioli Pawlak i Teresy Kępki-Swędrowskiej, a także olimpijczyka z 1952 r. z Helsinek – Antoniego Tołkaczewskiego – czy olimpijki z 1980 r. z Moskwy i wieloletniej rekordzistki Polski w skoku wzwyż, Danuty Bułkowskiej. To oczywiście nie jest kompletna lista.

- Ma Pan już pomysł na kolejną książkę o sporcie we Wrocławiu? Jest jeszcze jakiś aspekt związany z tą tematyką, który Pana zdaniem powinien doczekać szerszego opracowania?

Tak, myślę jeszcze o latach 1989-2012. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. To musiałaby być zupełnie inna książka niż dwie poprzednie. To chyba nie jest jeszcze nawet pomysł. Najpierw muszę porządnie pomyśleć, a jak wspomniałem – z tym u mnie różnie bywa (śmiech). Poza tym od dłuższego czasu ze znajomym dziennikarzem z Niemiec mamy konkretny plan napisania czegoś, raczej też w swobodnej formie, o futbolu na Dolnym Śląsku przed wojną. Ta publikacja miałaby się ukazać w języku niemieckim. Na razie zastanawiamy się nad szczegółami technicznymi i… nad życiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz