Strony

środa, 12 września 2012

Sportowy ideał sięgnie bruku?

Źródło: www.wikimedia.org
Najlepszy kolarz w historii, rekordowy, 7-krotny triumfator najważniejszego kolarskiego wyścigu świata – Tour de France, medalista olimpijski, wielki sportowiec, który wygrał walkę z rakiem i we wspaniałym stylu powrócił do sportu. Idol milionów dzieci zaczynających przygodę z dwoma kółkami, wzór sportowca, człowiek, który dawał nadzieję na to, że można skutecznie walczyć z nowotworem. Tak w największym skrócie można było scharakteryzować Lance’a Armstronga. Wiele zmieniło się pod koniec sierpnia.

Wtedy to Amerykańska Agencja Antydopingowa (USADA) zdyskwalifikowała dożywotnio Amerykanina i anulowała jego wszystkie wyniki od sierpnia 1998 roku. Było to efektem decyzji Armstronga, który stwierdził, że nie będzie bronił się dłużej przed decyzjami USADA, której postępowanie uznał za niesprawiedliwe. Na dokumenty potwierdzające zarzuty czeka na razie Międzynarodowa Unia Kolarska, decyzję w tej sprawie ma wydać również Międzynarodowy Komitet Olimpijski, jednak biorąc pod uwagę oświadczenie Armstronga, można założyć, że nałożone na niego sankcje staną się wkrótce faktem i straci siedem tytułów wywalczonych w Wielkiej Pętli.

Amerykański kolarz przed zarzutami o stosowanie dopingu bronił się od dłuższego czasu. Dotychczas jednak żadna z licznych kontroli nie wykazała pozytywnego wyniku. To był i wciąż jest mocny argument w ręku Armstronga. Pojawiały się oczywiście podejrzenia, było kilka procesów, ale dotychczas nic nie zostało udowodnione. Amerykańska Agencja Antydopingowa twierdzi jednak, że ma silne dowody w postaci zeznań 10 świadków i dwa wyniki badania próbek krwi z 2009 i 2010 roku, w których znaleziono niedozwolone substancje. Czy kiedykolwiek poznamy treść materiału dowodowego przeciwko kolarzowi? Przekonamy się już niedługo. Sądząc jednak po komentarzach pod artykułami dotyczącymi całej sprawy, można założyć, że Lance Armstrong nie straci wielu fanów i to z kilku powodów.

Przede wszystkim pomogli mu w tym najwięksi rywale z kolarskich tras, gdyż właściwie cała światowa czołówka okresu 1999-2005, kiedy to Armstrong zwyciężał w Tour de France, ma za sobą dopingowe wpadki. To sprawia, że tak naprawdę zarzuty stawiane Amerykaninowi nie są zaskakujące. Większość jego fanów nie wierzy po prostu w to, że mógł zwyciężyć w Wielkiej Pętli siedem razy z rzędu, w dodatku po przebyciu choroby nowotworowej i zrobić to bez stosowania środków dopingujących. To nie przeszkadza im jednak w uznaniu go za bohatera. Myślenie jest właściwie proste – brali wszyscy, więc szanse były w miarę równe. A skoro doping nie zwiększał niczyich szans, to Armstrong wygrał uczciwie – był najlepszy spośród tych, którzy brali. Jego postępowanie można nawet uznać za bohaterski wyczyn. Wszak powrócił do sportu po wygraniu walki z rakiem i nawet same starty w najważniejszych wyścigach byłyby uznane w jego przypadku za wielki sukces. On jednak postanowił się poświęcić, stosował niedozwolone środki ryzykując swój wizerunek i zdrowie, aby udowodnić innym osobom dotkniętym nowotworem, że można z nim wygrać! Patrząc z etycznego punktu widzenia, to bardzo szlachetne i być może nawet niepozbawione sensu. Wszak jeśli ma wygrać dopingowicz, to niech będzie to kolarz, który daje dobry przykład i wspomaga chorych poprzez fundację Livestrong. Poza tym istnieje spore grono ludzi, którzy nawet po ujawnieniu niezbitych dowodów będą wierzyć w niewinność amerykańskiego kolarza. Jeśli materiał procesowy nie zostanie udowodniony – tym łatwiejsze będę mieli w tym momencie zadanie i na pewno nie wzbudzą w nich wątpliwości żadne domysły czy poszlaki. Świadczy o tym chociażby fakt, że fundacja Armstronga dzień po tym, jak ogłosił, że nie będzie dłużej bronił się przed zarzutami, zanotowała znaczny przyrost środków na koncie.

To pozwala wierzyć, że tak naprawdę ideał sportowca, jakim był i bez wątpienia dla wielu będzie nadal Lance Armstrong, nie sięgnie nigdy bruku. I wcale nie pisze tego z żalem. Może w kilku powyższych zdaniach można było wyczuć moją lekką niechęć do amerykańskiego kolarza, ale to ze względu na to, że czuję się trochę oszukany…

"Mój powrót do życia" to pasjonująca
lektura o uporze i wielkiej chęci życia.
To był rok 2003. Dokładnie siódmy dzień lipca. Byłem akurat w księgarni i przeglądałem nowości o tematyce sportowej. Natknąłem się na książkę w białej okładce z napisem na grzbiecie: „Lance Armstrong. Mój powrót do życia”. Sięgnąłem po nią, obejrzałem okładkę, przewertowałem kartki i przeczytałem opis znajdujący się na tylnej stronie. Słyszałem dotychczas o Armstrongu, o jego triumfach w Wielkiej Pętli i powrocie do sportu po przebytym nowotworze. Nie znałem jednak szczegółów. Książka wydała mi się ciekawa, więc postanowiłem ją kupić. 39,50 zł – tyle kosztowała. Wiem, bo zachowałem paragon. Nieco wyblakły spoczywa do dziś w książce. Jak na dwunastolatka, którym wtedy byłem, nie był to mały wydatek, ale nie żałowałem ani grosza. Przyszedłem do domu i zacząłem czytać. Muszę przyznać, że lektura autobiografii całkowicie mnie pochłonęła. Fascynująca opowieść o dzieciństwie chłopaka z Teksasu, który marzy o wielkiej kolarskiej karierze i mimo wielu przeszkód, zaczyna odnosić pierwsze sukcesy. Nagle jego marzenia zostają brutalnie przerwane przez diagnozę lekarzy – rak jąder. Ciężka walka z chorobą, triumf, powrót do życia i sportu, wielkie wyścigi, starania o dziecko, w końcu happy end – założenie szczęśliwej rodzina i pierwsze zwycięstwo w Tour de France. Książkę napisaną przez kolarza z pomocą dziennikarski Sally Jenkins przeczytałem do deski do deski z zapartym tchem. Myślę, że gdybym sięgnął po nią dzisiaj, czytałoby się ją równie dobrze. To naprawdę znakomita pozycja, którą można polecić każdemu. Nawet moja mama, która nie zwykła zagłębiać się w biografie sportowców, przeczytała ja z przyjemnością. Oczywiście w świetle dzisiejszej wiedzy i podejrzeń, na niektóre fakty lepiej patrzeć z przymrużeniem oka, ale nie można zarzucić Armstrongowi, że pisał nudno, co innym sportowcom często się przecież zdarza.

Druga autobiografia amerykańskiego
kolarza jest równie ciekawa, co pierwsza.
Łatwo sobie wyobrazić, że po takiej lekturze, pełen wiary w czystość sportu, stałem się wielkim fanem Lance’a Armstronga i gotów byłem się za niego pokroić. Odtąd wymieniałem go jako wzór sportowca, często wybierając jako przykład niezłomności, uporu i symbol walki z rakiem w wielu szkolnych wypracowaniach. Nie miałem też dylematów przed zakupem jego drugiej książki, która ukazała się na polskim rynku w 2004 roku. „Liczy się każda sekunda” to dzieło, przy którego pisaniu kolarzowi ponownie pomagała Sally Jenkins. Tym razem znowu można mówić o świetnej książce, gdyż drugą autobiografię czyta się równie dobrze i wprost nie sposób doczekać się następnej strony czy rozdziału. W drugim wydawnictwie więcej jest natomiast sportu, ale to akurat zrozumiałe. Walka z chorobą została opisana w „Moim powrocie do życia”, więc tutaj Armstrong skupił się przede wszystkim na rywalizacji w czterech wyścigach Tour de France, w których zwyciężał. Opisy jego zmagań z rywalami i samym sobą są jednak niezwykle wciągające i pozycję znowu zaliczyć można do kanonu sportowych lektur obowiązkowych, nawet w świetle dzisiejszych podejrzeń. Książka ma zresztą świetną rekomendację – poleca ją Eurosport, patronat nad polskim wydaniem objął PKOl, a wstęp napisał sam Czesław Lang. W przeciwieństwie do większości drugich części znakomitych dzieł, „Liczy się każda sekunda” jest równie dobra jak jej poprzednik, dlatego warto po nią sięgnąć.

Książka Coyle'a to ostatnia z pozycji
o Armstrongu, która ukazała się nakładem
wydawnictwa Studio Emka.
To byłoby na tyle, jeśli chodzi o autobiografie Lance’a Armstronga, które ukazały się w Polsce. Obie wydało Studio Emka, ale nie były to jedyne książki tego wydawnictwa o amerykańskim kolarzu. W 2005 roku pojawiło się dzieło zatytułowane „Wojna Lance’a Armstronga” napisane piórem Daniela Coyle’a, który spędził z Armstrongiem rok poprzedzający triumf w Wielkiej Pętli w 2004 roku. To, co udało mu się zaobserwować, przekazał w książce, wiele miejsca poświęcając walce Teksańczyka z, jak to określił kolarz, trollami, czyli osobami rzucającymi podejrzenia o doping. Mimo iż dzieło pisane jest z pozycji obserwatora wydarzeń, to jest ciekawe, gdyż Coyle nie pisze tylko i wyłącznie o Armstrongu, ale też o innych kolarzach czy ludziach związanych ze środowiskiem kolarskim. Wspomina między innymi o Davidzie Walshu i Pierre Ballesterze, którzy przygotowywali i wydali książkę „Tajemnica L.A. Co ukrywa Lance Armstrong?”, w której postawili zarzuty dotyczące dopingu siedmiokrotnemu zwycięzcy Tour de France.

Pozycja ta ukazała się w Polsce w 2005 roku nakładem Oficyny Wydawniczej „Mireki”. Muszę przyznać, że sięgnąłem po nią po przeczytaniu wcześniejszych trzech książek i to zmieniło nieco moje postrzeganie Lance’a Armstronga. Niby w książce trudno doszukać się twardych dowodów na stosowanie przez Amerykanina dopingu, ale wszelkie przedstawione w niej argumenty, poszlaki i wątpliwości sprawiają, że wiara w czystość kolarza znacznie maleje po jej przeczytaniu. Być może wpływ na moje poglądy miał też fakt, że czytając ją, byłem już nieco starszy i moje podejście do sportu było mniej idealistyczne i naiwne. W każdym bądź razie warto sięgnąć po pozycję napisaną przez brytyjskiego i francuskiego dziennikarza, bo przedstawia wiele interesujących faktów związanych z dopingiem w kolarstwie. Ostrzegam jednak, że po jej przeczytaniu obraz Lanca Armstronga nie będzie już taki sam. Sam poczułem się nieco oszukany przez amerykańskiego kolarza, mając w głowie wzór sportowca, który wyłaniał się po przeczytaniu wcześniejszych trzech książek.

Czy wątpliwości związane ze stosowaniem
przez Armstronga niedozwolonych środków
zostaną kiedykolwiek rozwiane?
Ostatnie wydarzenia utwierdziły mnie jedynie w przekonaniu, że coś jednak musiało być na rzeczy i postępowanie Lance’a Armstronga nie było do końca fair. Nie jest jednak tak, że przestałem go lubić. Podchodzę do niego z większym dystansem, mając świadomość, że dokonał czegoś wielkiego i to niezależnie od tego, czy stosował przy tym środki dopingujące czy nie. Powrót do sportu po nowotworze, założenie fundacji, wspieranie chorych na raka – tego nie można kwestionować. Okazało się jednak, że Armstrong nie jest bogiem, nie jest człowiekiem o nadludzkich zdolnościach i wytrzymałości, tylko najprawdopodobniej potrafił się najlepiej maskować. Mimo tego, magia, którą udało mu się wytworzyć wokół siebie sprawia, że nigdy nie sięgnie bruku, nawet, jeśli znajdą się twarde dowody na stosowanie przez niego niedozwolonych środków, jeśli odebrane zostaną mu wszystkie tytuły i nagrody. Dla wielu wciąż pozostanie bohaterem. Wielka szkoda, że nie będzie to bohater bez skazy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz