Strony

wtorek, 20 maja 2014

Marcin Najman: „Jeżeli ktoś chce ocenić moją książkę, musi ją najpierw przeczytać” [Wywiad]

Marcin Najman pisze książkę o Jerzym Kuleju. Ta informacja, która jakiś czas temu pojawiła się w mediach, musiała zaskoczyć wielu kibiców. Mało kto wiedział bowiem, że byłego pięściarza, uczestnika programu Big Brother, a także człowieka, który walczył w MMA z Mariuszem Pudzianowskim, Przemysławem Saletą i Robertem Burneiką, łączyła głęboka i wieloletnia przyjaźń z legendą polskiego boksu. To właśnie ona stała się przyczynkiem do powstania wspomnień zatytułowanych „Jerzy Kulej. Mój mistrz”, które światło dzienne ujrzą 18 czerwca.

- Jak długo trwała Pana znajomość z Jerzym Kulejem?

Znaliśmy się prawie dziesięć lat i mogę powiedzieć, że była to naprawdę bardzo zażyła znajomość. Jestem wielkim szczęściarzem, że miałem okazję poznać tak wybitnego i wspaniałego człowieka, jakim był Jerzy Kulej. To niesamowite, jak bardzo się polubiliśmy i pasowaliśmy do siebie jako przyjaciele.

- W jakich okolicznościach się poznaliście?

To było już po tym, jak przeszedłem na zawodowstwo. Wcześniej walczyłem w kick-boxingu i amatorskim boksie, regularnie tam wygrywając, ale zawodowe pięściarstwo jest czymś zupełnie innym. To jak przejście z gimnazjum na studia wyższe. Podczas pierwszych trzech pojedynków byłem jak dziecko we mgle, więc nic dziwnego, że je przegrałem. Podjąłem jednak decyzję, że wracam na ring po raz czwarty spróbować swoich sił i właśnie wtedy poznałem Jerzego Kuleja. Mimo że odbyliśmy razem zaledwie kilka treningów, jego rady okazały się na tyle cenne, że wygrałem swój pierwszy pojedynek w zawodowym boksie. Przez pięć kolejnych lat zwyciężałem we wszystkich walkach, co oczywiście było efektem wydatnej pomocy Jurka.

- Wspólne treningi to jedno, ale nie zawsze trener i zawodnik muszą zostać przyjaciółmi. Co zadecydowało o tym, że między Wami wytworzyła się specjalna więź?

Nie ma co ukrywać, że główną przyczyną był fakt, iż obaj pochodzimy z Częstochowy. To było punktem wyjścia do naszej przyjaźni. Później, kiedy przebywaliśmy ze sobą częściej, okazało się, że jesteśmy tak naprawdę takimi samymi ludźmi. Choć dzieliło nas trochę lat, nigdy mentalnie nie odczuwałem różnicy wieku między nami – śmialiśmy się z tych samych żartów, fascynowały nas te same rzeczy, podobnie odbieraliśmy świat, tak samo mocno kochaliśmy życie… Byliśmy po prostu bardzo podobni charakterologicznie i to zadecydowało o tym, że tak się polubiliśmy.

- Jerzy Kulej nie trenował innych bokserów, zdecydował się pomóc wyłącznie Panu. To właśnie tożsame charaktery zdecydowały o tym, że został Pana trenerem?

Nie nazwałbym Jerzego Kuleja moim trenerem, a raczej kimś, kto chciał mi pomóc. Jeśli ktoś ma stałego trenera, to jest on ze swoim zawodnikiem praktycznie codziennie, towarzyszy mu we wszystkich treningach. Z Jerzym spotykałem się dwa, trzy razy w tygodniu, a w pozostałe dni trenowałem sam, oczywiście według jego wskazówek. Można więc powiedzieć, że był moim koordynatorem, chciał, żebym mógł realizować się w swojej pasji. Powiedzmy sobie otwarcie – nigdy nie byłem materiałem na mistrza świata, nigdy nie dorównywałem mu talentem, to oczywiste. Jurek widział jednak we mnie potencjał i miał świadomość, że on pozwoli mi zwyciężać i ułożyć sobie życie wokół boksu. Nie trzeba byś mistrzem świata, żeby czerpać wielką radość ze sportu, to nie dotyczy wyłącznie tych na najwyższych szczeblach kariery. Jerzy Kulej pokazał mi, że wystarczy chcieć, sumiennie przykładać się do treningów, a pasja przełoży się na same pozytywne rzeczy w twoim życiu. I tak właśnie stało się w moim przypadku.

- Blisko dziesięć lat znajomości z Jerzym Kulejem to nie tylko jego pomoc od strony czysto sportowej, ale też wspólne podróże. Jeździliście razem na różnego rodzaju gale bokserskie, których komentowaniem zajmował się podwójny mistrz olimpijski.

Tak, regularnie jeździliśmy razem na wszystkie gale bokserskie. Jerzy Kulej komentował też swego czasu moje walki, gdy pokazywała je telewizja, z którą współpracował (Telewizja Polsat – przyp. red.). Podczas tych licznych podróży po Polsce punktem wyjścia naszych rozmów był oczywiście boks. Osiemdziesiąt procent tego, o czym rozmawialiśmy, dotyczyło sportu, natomiast pozostałe dwadzieścia – życia, gdyż, kiedy zżyliśmy się już ze sobą, mieliśmy wiele wspólnych spraw, o których mogliśmy dyskutować. To był piękny okres w moim życiu, który wspominam z sentymentem.

- Rozmowy z Jerzym Kulejem stanowią podstawę Pana książki?

W książce przedstawiona została moja przyjaźń z Jerzym Kulejem oraz on sam – taki, jakim był naprawdę. I to nie tylko wtedy, kiedy udzielał wywiadu czy mówił coś przed kamerami, ale przede wszystkim w normalnych, życiowych sytuacjach. Są tam na przykład przedstawione momenty, w których pomaga ludziom, ale nie na zasadzie poklepania ich po plecach i powiedzenia: „Słuchaj, będzie lepiej”. Jerzy Kulej, który sam miał zawirowania w swoim życiu, swoją drogą, także opisane w książce, docierał do takich osób i, jeśli tylko chcieli uzyskać od niego pomoc, zawsze ją otrzymywali. Dla ludzi, którym gdzieś powinęła się noga, był niesamowicie wiarygodny, gdyż podobnie jak oni najpierw był na szczycie, potem na samym dnie, a później udało mu się wyprowadzić swoje życie na prostą. Wydaje mi się, że dzięki pokazaniu takich przykładów, udało mi się przedstawić prawdziwe oblicze wielkiego mistrza ringu i wspaniałego człowieka.

- To właśnie chęć podzielenia się z innymi tym, jak wspaniałym człowiekiem był Jerzy Kulej, stała się głównym powodem sięgnięcia po pióro?

Pomysł zrodził się jakieś trzy lata przed śmiercią Jerzego Kuleja, kiedy zasugerował mi, żebym nagrywał wszystkie nasze treningi. Rejestrowałem więc te nasze spotkania po to, żeby kiedyś inni mogli zobaczyć, jakie metody treningowe stosował oraz jakie aspekty boksu były dla niego najważniejsze. To dało mi sporo do myślenia. Zrozumiałem, że ten człowiek jest tak wybitną jednostką, iż warto, aby pozostała po nim jakaś wiedza, nie tylko encyklopedyczna notka. Tak wpadłem na pomysł utrwalenia wspomnień w formie książki, która byłaby bardzo wiarygodna i przedstawiała Jerzego Kuleja widzianego oczami jego przyjaciela.

- Trenerska szkoła Jerzego Kuleja była chyba kontynuacją tego, co zapoczątkował kiedyś Feliks „Papa” Stamm? Pewnie temat tego szkoleniowca często powracał w Waszych rozmowach?

Tak, to był nieodłączny temat naszych dyskusji. Feliks Stamm wywarł ogromny wpływ na życie Jurka. Wiele powiedzeń, które są teraz przypisywane Jerzemu Kulejowi, było tak naprawdę słowami „Papy” Stamma. Choćby to najsłynniejsze – „Nie ma odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni”. Fakt, Jurek zwykł tak mawiać, więc przyjęło się, że on jest autorem tego powiedzenia, ale te słowa usłyszał po raz pierwszy od swojego trenera. Podobnie ze zdaniem: „Nie wygrałeś, dopóki sędzia nie podniesie twojej ręki, ale nie przegrałeś, dopóki nie podniesie ręki przeciwnika”. To też było jedno z powiedzeń Feliksa Stamma, którym kierował się i które starał się przekazać innym Jerzy Kulej.

- Z tego co przeczytałem w jednym z wywiadów, Pana założeniem była napisanie książki „Jerzy Kulej. Mój mistrz” w dwa miesiące. Ostatecznie czas pracy nad tą pozycją dwukrotnie się wydłużył.

Na pewno wpływ na to miał fakt, że miałem bardzo dużo zawodowych spraw na głowie. Moją pracą jest wprawdzie moja pasja, gdyż wszystko kręci się u mnie wokół boksu (Marcin Najman jest współzałożycielem grupy promotorskiej NG Promotions – przyp. red.), ale to nie oznacza, że nie trzeba temu poświęcać czasu. Kiedy zabierałem się za pisanie książki, nie miałem zamiaru tworzyć – po prostu spisywałem chronologicznie rzeczy, które pamiętałem. Założyłem, że zajmie to najwyżej dwa miesiące, bo co to takiego? Wystarczy przelać wspomnienia na papier. Okazało się, że nie jest to takie proste. Chociaż w szkole z polskiego zawsze miałem piątki, pisanie książki to nie to samo, co pisanie wypracowania (śmiech). Muszę się jednak pochwalić, że pozycja „Jerzy Kulej. Mój mistrz” jest w pełni moim dziełem – wszystko, co się w niej znajduje, zostało napisane przeze mnie, nie ma tam żadnej osoby, która by mnie wyręczała, pomijając oczywiście korektę.

- Jak określiłby Pan swoją książkę? To biografia Jerzego Kuleja czy bardziej coś w rodzaju opowieści o męskiej przyjaźni?

Bardziej jest to książka o męskiej przyjaźni. Wprawdzie wszystko zostało w niej spisane chronologicznie, ale biografią można byłoby nazwać publikację opowiadającą o Jerzym Kuleju od urodzenia do momentu jego śmierci. W mojej książce jest wiele wątków z różnych okresów życia Jurka, ale są to wycinki jego życiowej historii. Kiedyś zabrał mnie na przykład w miejsce, w którym się urodził – chodziliśmy po dzielnicy Ostatni Grosz w Częstochowie, szukając jego pierwszego domu. Opowiadał mi przy tym o swoim dzieciństwie. Wszystko, co zawarłem w książce, to rzeczy, które od niego usłyszałem, ale pozycji „Jerzy Kulej. Mój mistrz” nie zaliczałbym do typowych biografii. Jest to raczej opowieść o tym, że w życiu można znaleźć prawdziwą i bezinteresowną przyjaźń. Ja doświadczyłem takiej dzięki Jurkowi.

- Jeden z rozdziałów książki napisała była żona Jerzego Kuleja – Krystyna.

Jurek zawsze był zafascynowany jej twórczością. Mimo rozstania, oboje do końca mieli ze sobą bardzo dobry kontakt. Jestem bardzo zadowolony, że w książce znalazł się taki właśnie gość, bo to, co napisała pani Krystyna, jest po prostu piękne. Nie ma co ukrywać, że pod względem kunsztu pisarskiego jest to zdecydowanie najlepszy rozdział. Dzięki słowom tej poetki książka nabiera zupełnie innego wymiaru.

- Rozdział przez nią napisany także ma formę wspomnienia?

Tak, jest to oczywiście jej wspomnienie o mężu, tyle tylko, że bardziej literackie, poetyckie. W moim przypadku było to zwykłe spisanie tego, co się wydarzyło, natomiast u pani Krystyny to wszystko okraszone jest dodatkowo piękną poezją.

- W Pana książce znajdą się jakieś informacje o Jerzym Kuleju, które nigdzie wcześniej się nie pojawiły?

Jeśli chodzi o życie prywatne, to zdecydowanie tak. Może nie są to jakieś znaczące informacje, gdyż te są powszechnie dostępne, ale w książce znajdzie się kilka szczegółów, o których ludzie nie mieli pojęcia. One pokazują, jakim Jurek był człowiekiem. Na przykład konsekwentnie przez całą książkę przypominam, że byłem nieustannie przez niego karcony za swoje spóźnialstwo. Już tak mam, że jeśli spóźnię się gdzieś pięć minut, uważam, że nic się nie stało. Dla Jurka było to nie do pomyślenia, był chorobliwie wręcz punktualny – wolał pojawić się gdzieś wcześniej i zaczekać, niż spóźnić się choćby minutę. W przypadku naszej znajomości wszelkie spóźnialstwo z mojej strony było więc przez niego skutecznie tępione (śmiech).

- Mógłby przybliżyć Pan inne sytuacje, które zostały przedstawione w książce, a o których kibice nie mili dotychczas pojęcia?

Nie chciałbym dzielić się tymi informacjami przed publikacją książki. Premiera już za kilkanaście dni, będzie można zajrzeć do lektury i samemu się przekonać. Mogę zdradzić jedynie, że znajdzie się tam wiele rzeczy, o które kibice nawet Jurka nie podejrzewają. Ja sam bywałem zaskoczony, kiedy okazywało się, że Jerzy Kulej jest nieco inną osobą, niż pozornie mogło się wydawać.

- W 1996 roku ukazała się autobiografia Jerzego Kuleja „Dwie strony medalu” pisana wspólnie z Piotrem Szaramą. Ta książka podzielona była na dwie części – pierwsza dotyczyła sportowej kariery bohatera, druga jego życia prywatnego. Jak w pozycji „Jerzy Kulej. Mój mistrz” rozłożone zostały te proporcje?

W naszym przypadku obie te sfery się przenikały. Obaj z Jurkiem byliśmy pasjonatami, więc nasze życie prywatne było przesiąknięte tym, czym zajmowaliśmy się zawodowo – boksem. Robiliśmy po prostu to, co kochaliśmy. Dla mnie, podobnie jak dla Jurka, oddzielanie życia prywatnego od sportu, czyli naszej pasji, nie miało sensu, gdyż zwyczajnie nie dało się tego zrobić.

- Jak od strony formalnej doszło do podpisania umowy na wydanie tej książki? To Grupa Wydawnicza Foksal zgłosiła się do Pana z propozycją wydania tej pozycji?

Wyglądało to tak, że ani ja specjalnie nie szukałem wydawnictwa, ani ono nie zgłosiło się do mnie. Podczas jednej z luźnych rozmów ze swoim znajomym podzieliłem się pomysłem na książkę i jakoś po dwóch dniach zadzwonił do mnie ktoś z wydawnictwa. Wszystko działo się więc bardzo szybko, z czego jestem zadowolony. Nie było tak, że ktoś szczególnie zabiegał tutaj o wydanie tej książki. Po prostu od początku obie strony wiedziały, czego chcą.

- Jeszcze zanim rozpoczęły się rozmowy z wydawnictwem, myślał Pan u wydaniu książki samemu, własnymi siłami?

Taki pomysł chodził mi po głowie, ale nie ma co ukrywać, że wydanie takiej książki to spory koszt. Wolałem więc, żeby zajęli się tym profesjonaliści. Gdybym sam się za to zabrał, byłby to kolejny obowiązek na mojej głowie, a efekt końcowy i tak nie byłby tak dobry, jaki będzie w przypadku współpracy z profesjonalną firmą.

- Pod koniec ubiegłego roku miała ukazać się biografia Jerzego Kuleja pisana przez jego syna Waldemara wspólnie z wspominanym już tutaj Piotrem Szaramą. Wydawnictwo Marginesy zaprezentowało nawet okładkę książki, później przesunęło premierę, a przed kilkoma miesiącami poinformowało, że ta pozycja w ogóle się nie ukaże „z przyczyn niezależnych od wydawcy”. Wie Pan coś na temat zawirowań wokół tej książki?

Wiem, ale nie chcę wypowiadać się na ten temat. Słyszałem, w jakim tonie była napisana ta książka, więc jeśli mówi pan, że jednak się nie ukaże, to chyba dobrze, iż tak się stało…

- Wracając jeszcze do tematu książki „Jerzy Kulej. Mój mistrz” – uważa Pan, że pańska popularność może jej bardziej zaszkodzić czy pomóc? Przeglądając komentarze pod pierwszymi informacjami o premierze tej pozycji, przewijają się opinie w stylu: „Marcin Najman – kiepski bokser, nie wyszło mu w ringu i nie wie co ze sobą zrobić, więc bierze się za pisanie książki”.

Jeśli kiepski bokser ze swoich dziewiętnastu walk wygrywa piętnaście, to gratulacje. Pokażcie mi tych prawdziwych marnych pięściarzy, bo ja zdecydowaną większość swoich pojedynków wygrałem. To tak a propos „kiepskiego boksera”. A wracając do pytania – trzeba pewne rzeczy rozdzielić. Albo rozmawiamy o opiniach ludzi, którzy mają coś do powiedzenia i wiedzą, o czym mówią, albo dyskutujemy o „opiniach”, czyli komentarzach pod internetowymi artykułami. To drugie to dla mnie zwykłe szambo. Proszę znaleźć w Polsce jakąś osobę, która jest w tych „opiniach” chwalona. Nie ma nikogo! Nawet Jan Paweł II ma rzeszę hejterów. Nie inaczej było z Jerzym Kulejem i ten wątek także rozwijam w książce.

- Jerzy Kulej też zdążył natknąć się na internetowych „ekspertów”?

A jakże! Kiedy Jurek kupił sobie komputer i zaczął korzystać z internetu, początkowo był zafascynowany możliwością dyskusji z ludźmi. Wprawdzie znakomita większość internautów nie wierzyła w ogóle, że po drugiej stronie siedzi właśnie on, ale postanowił wyedukować czytelników w kwestiach, na których znał się najlepiej, czyli w tematach bokserskich. Kiedy jednak przeczytał pierwsze komentarze pod swoimi fachowymi ocenami, które brzmiały, cytując: «Spierdalaj chuju», był zdruzgotany. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że merytoryka w internecie kończy się wraz z ostatnią kropką artykułu, a wchodzenie w komentarze to tak naprawdę babranie się w szambie.

- Czyli nie przejmuje się Pan tym, co o pomyśle napisania książki sądzą niektórzy internauci?

Nie obchodzi mnie to, co wypisują w komentarzach anonimowi frustraci. Od dłuższego czasu tam nie zaglądam, gdyż dyskutowanie z takimi osobami nie ma najmniejszego sensu. To jak walka z wiatrakami. Jeżeli ktoś chce ocenić moją książkę, musi ją najpierw przeczytać. Jeśli zrobi to człowiek, który rzeczywiście ma coś do powiedzenia, to z chęcią wysłucham takiej opinii, gdyż sam jestem ciekaw, jak książka zostanie przyjęta.

- Nie ma obaw, że może Pan paść ofiarą ignorancji? Ktoś zobaczy książkę, spojrzy na autora i nawet do niej nie zajrzy, bo założy, że skoro napisał ją Marcin Najman, to nie ma w niej nic ciekawego.

Tego akurat się nie obawiam. Podejrzewam, że ktoś taki zajrzy do książki i nawet jeśli okaże się, iż jest dobrze napisana, będzie ją krytykował. Dla zasady. Z czymś takim się liczę.

- Paradoksalnie te negatywne internetowe opinie mogą jednak pomóc, gdyż nawet Pana zagorzali krytycy sięgną po książkę, aby móc ją skrytykować.

Może tak być (śmiech). Ci, którzy krytykują, będą krytykować dalej, a ci, którzy chcą się naprawdę czegoś dowiedzieć, będą mieli pewnie zgoła odmienną opinię.

- Nie pozostaje więc nic innego jak poczekać do 18 czerwca i poznać efekt pańskiej pracy.

Mam wielką nadzieję, że książka się spodoba. Cieszę się, że udało mi się dopiąć ten projekt do końca, bo to wspomnienie o wielkim człowieku, który na wspomnienia na pewno zasługuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz