poniedziałek, 29 grudnia 2014

Roman Kołtoń: „Boniek to postać, która mnie fascynuje. Napiszę kiedyś jego biografię” [Wywiad]

Roman Kołtoń to typ człowieka, który z książkami jest za pan brat. Zbiera je od dziecka, w swoim autorskim dorobku ma kilka pozycji dotyczących futbolu, ale lubi także spędzić wieczór z dobrą lekturą, niekoniecznie sportową, w ręku. Dość powiedzieć, że jego domowa kolekcja liczy obecnie kilkaset piłkarskich publikacji, wśród których znaleźć można prawdziwe perełki. W wywiadzie dla bloga dziennikarz stacji Polsat Sport opowiada o napisanych przez siebie książkach, zdradza swoje literackie plany i marzenia, a także poleca wartościowe pozycje.

- Pod koniec czerwca do księgarni trafiła najnowsza z pańskich książek – biografia „Deyna, czyli obcy”. Nie ukrywa Pan, że powstała ona nieco przypadkowo. Jak to dokładnie wyglądało?

Często zastanawia mnie, jak ludzie radzą sobie ze swoim życiem. Wpadłem więc na pomysł stworzenia książki zatytułowanej „Mundial życia”, w której chciałem połączyć cztery postaci: Ernesta Wilimowskiego, Kazimierza Deynę, Zbigniewa Bońka i Roberta Lewandowskiego. Szalony pomysł? Może. Natomiast wydaje mi się, że pewne rzeczy – ludzkie wybory, emocje, dramaty, kulisy karier – w przypadku tych piłkarzy się powtarzają. Na przykład takie finanse – były za Wilimowskiego, są za Lewandowskiego. Skala tych pieniędzy się zmieniła, ale one były i są obecne. Kolejny element – walka o przywództwo czy pozycję w drużynie. Wilimowski przeżywał to w Ruchu Hajduki Wielkie i w reprezentacji, doświadczał tego i Deyna, i Boniek, i doświadcza tego teraz Lewandowski. Dzisiaj już wiemy, że będzie kapitanem drużyny narodowej, ale jeszcze niedawno wszyscy debatowali, kto powinien nim zostać. Ktoś powie, że dyskusja jest zamknięta. Ok, jest zamknięta, ale była częścią publicznej wręcz debaty. Ile rzeczy można by napisać na ten temat!

- Zaczął więc Pan pisać, ale nagle okazało się, że życie Deyny godne jest osobnej publikacji.

Zacząłem prace nad Wilimowskim i gromadziłem materiały do Bońka, ale kiedy wszedłem w materię Deyny, zdałem sobie sprawę, że można z tego stworzyć coś więcej niż tylko część książki. Miałem napisanych 200 tysięcy znaków o Wilimowskim, a kiedy po krótkim czasie tyle samo udało mi się napisać o Deynie, miałem otwartych tyle wymiarów, że zadzwoniłem do mojego redaktora Janka Grzegorczyka i przedstawiłem mu ten pomysł. Był bardzo sceptyczny. Powiedział: „Sam Deyna? To już było, ktoś już o nim pisał”. Odparłem: „Ale ja mam inny materiał. Dokopałem się do tego!”. Kazał mi zadzwonić do Tadzia (Tadeusz Zysk, właściciel wydawnictwa Zysk i S-ka – przyp. red.). Zapytałem go więc: „Tadziu, a sam Deyna?”. Odpowiedział krótko: „Biorę”. No i zrobiliśmy to. To była ciężka praca, ale muszę przyznać, że bardzo ciekawa.

- Od premiery poprzedniej publikacji Pana autorstwa minęło dobre siedem lat. Z czego wynikała ta przerwa?

Dla mnie książki są pasją. Jan Grzegorczyk, z którym bardzo często prowadzę dyskusję, powiedział mi kiedyś: „Roman, ty za dużo czytasz. Ty musisz pisać!”. Problem w tym, że ja od dziecka uwielbiałem czytać. Człowiek często pędzi przez ten świat, pochłania kolejne książki, a żeby napisać coś własnego, trzeba się na chwilę zatrzymać i przenieść się w inny wymiar. Ja i tak staram się zatrzymywać czas właśnie przez lekturę, to mnie wzbogaca. Napisanie własnej książki wymaga natomiast pełnego skupienia się na tej czynności, a nie zawsze da się to zrobić. Stąd tak długa przerwa.

- Tak się złożyło, że wydanie najnowszej książki niemal zbiegło się w czasie z premierą biografii „Deyna. Geniusz futbolu, książe nocy” Wiktora Bołby.

Nie miałem pojęcia, że ta książka powstaje. To jednak dobrze, że w przypadku takich postaci jest do wyboru kilka biografii. Niech czytelnik sam je oceni, jeśli oczywiście ma na to ochotę, bo Deyna to już trochę postać z historii. Nie uważam, żeby młodzi ludzie, nawet żyjący futbolem, sięgnęli po moją książkę. Chciałbym, żeby tak było, natomiast dla nich to jest taka postać z zaświatów, troszeczkę jak gladiator – może obejrzeliby film, ale czy przeczytają książkę? Wątpię. To mi nie przeszkadza, bo książka i tak sprzeda się na tyle, że wydawca będzie zadowolony. Miałem ogromną satysfakcję podjęcia tego wyzwania, a biografia Bołby w żadnym wypadku mi nie przeszkadzała.

- Wiktor Bołba jako pierwszy z autorów przedstawił prywatną stronę życia Deyny, ale nie ukrywał, że jest wielkim fanem tego piłkarza. Pan skorzystał za to z zagranicznych źródeł, dzięki czemu, w mojej ocenie, udało się przedstawić zawodnika Legii z odpowiednim dystansem, co kompletnie nie wyszło Stefanowi Szczepłkowi.

Nie chcę polemizować z poprzednimi książkami, niech moja przemówi. Gdyby ktoś miał ochotę przeczytać wszystkie biografie Deyny – proszę bardzo. Chciałem swoją książką rozliczyć się z pewnymi mitami, choćby tym, że Deyna nie rozmawiał. To jest absolutnie nieprawda i wydaje mi się, że każdy, kto weźmie do ręki moją biografię, zobaczy, że ten Deyna uczestniczył w wielkich dyskusjach. Są frazy, których nikt wcześniej nie przytoczył: „kończę karierę”, „nie chcę już grać dla reprezentacji”, obrażanie się na Kazimierza Górskiego… To wszystko było w tamtejszych, peerelowskich mediach! Objawiała się w tym wywiadach frustracja, bo nie puścili Deyny za granicę – pozwolili wyjechać Gadosze, a jemu nie. Niezwykle cenna okazała się też seria Grzegorza Aleksandrowicza, która ukazała się po zwycięstwie na igrzyskach w 1972 roku. Nigdzie, w żadnej książce, nie była wcześniej zacytowana. Skorzystałem z tego w dużym stopniu, bo uważam, że to by się gdzieś zmarnowało. Kto wybierze się do Biblioteki Narodowej i wyciągnie „Przegląd Sportowy” z jesieni 1972 roku? Starałem się tę serię spożytkować, bo było tam wiele słów Deyny. Dopiero na te wszystkie wywiady, które znalazłem w mediach tamtego okresu, nałożyłem rozmowy z ludźmi.

- Skąd pomysł na przedstawienie postaci Deyny na tle historii Franza Beckenbauera i Johana Cruijffa?

Czasem jest tak, że myślimy obrazami. Gdy zobaczyłem zdjęcie, na którym Deyna stoi obok Beckenbauera, Cruijffa i sir Stanleya Rousa, pomyślałem: „Mój Boże, on był na samym szczycie!”. To był ten gość, który stał obok futbolowych legend, a cały świat mówił, że tamci wprawdzie są genialni, ale on też jest świetny. Później zacząłem się zastanawiać, jak Deyna pokierował swoim życiem na ich tle. W książce jest dużo o Beckenbauerze i Cruijffie, ale nie za dużo. Notabene było jeszcze więcej, ale redaktor wyrzucił mi parę stron maszynopisu, żeby opowieść o tych piłkarzach nie przytłumiła poszczególnych rozdziałów. Chciałem pokazać, czym żyli. Chciałem też zwrócić tym uwagę na pewien paradoks – wszyscy jadą na mundial i stają na podium, ale po czterech latach już tylko Deyna jest na mistrzostwach, choć tamci też mogli być w Argentynie. Z różnych powodów jednak tam się nie pojawili.

- Od premiery książki minęło już kilka miesięcy. Z jakim przyjęciem się spotkała?

Śledziłem recenzje, które pojawiły się w różnych miejscach – w Pressie, w roczniku Encyklopedii Piłkarskiej Fuji, „Piłce Nożnej”, na twoim blogu. Mam satysfakcję, jeśli ktoś przeczyta książkę i przychodzi o niej podyskutować. To jest ciekawe. Rozmawiałem z różnymi ludźmi, choćby Zbyszek Boniek bardzo szybko przeczytał książkę. Widziałem się z nim świeżo po wydaniu tej biografii, robiłem w Gniewinie taki reportaż o Letniej Akademii Młodych Orłów. On ma bardzo fajny dystans do ludzi, więc kiedy dałem mu tę książkę, zapytał: „A ty w ogóle umiesz pisać?” (śmiech). Były więc różne reakcje, ale raczej pozytywne.

- Biografia „Deyna, czyli obcy”, podobnie jak wszystkie pańskie poprzednie książki, ukazała się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. Z jego właścicielem łączą Pana nie tylko zawodowe relacje?

Z Tadziem Zyskiem znamy się dobre kilkanaście lat, często spotykamy się prywatnie. Muszę natomiast przyznać, że ratuje go Janek Grzegorczyk. Gdyby nie on, nie wiem, czy nie zmieniłbym wydawcy, bo czasem pojawiają się różne propozycje (śmiech). Mam natomiast wielką satysfakcję z pracy z Jankiem i to mnie u niego trzyma. Choć nie powiem, zachwyciłem się, kiedy dostałem do ręki egzemplarz Deyny. Widać, że Tadek jest wydawcą, który zna się na swojej robocie. Ciężko więc mi się z nim rozstać.

- Rola redaktora, w Pana przypadku stałego, który jest także pańskim przyjacielem, jest aż tak istotna?

Ręka redakcyjna Janka jest dla mnie bezcenna od momentu wydania naszej pierwszej książki („Prawda o reprezentacji. Korea i nie tylko” z 2003 roku – przyp. red.). Nie robił ze mną tylko albumu „Biało-czerwone mundiale”, bo nim akurat zajął się Marek Halberda, taki doświadczony redaktor, którego też bardzo dobrze wspominam. Poza tym wyjątkiem każdą książkę, którą dotychczas stworzyłem, przygotowywałem z Jankiem Grzegorczykiem. On nigdy nic nie pisze. To mnie czasami wkurza, bo mógłby coś dopisać, ale on tylko mówi: „To zmień, to przestaw, to mi się nie podoba, a tutaj jeszcze dodzwoń i dopytaj” (śmiech). Trzeba przyznać, że redaktorem jest świetnym. Rozmowa z nim otwiera mi w głowie szuflady, jego wskazówki są bardzo cenne. Janek jest pisarzem, napisał fantastyczne książki, między innymi powieść o księżach „Adieu. Przypadki Księdza Grosera”, która sprzedała się w liczbie ponad 100 tys. egzemplarzy. Później stworzył kolejne pasjonujące powieści: „Chaszcze” czy „Puszczyk”. Czyta się to jak dobry kryminał, jeśli ktoś nie miał okazji się zapoznać – zachęcam do tego.

- Wasza pierwsza wspólna publikacja, czyli „Prawda o reprezentacji. Korea i nie tylko” z 2003 roku, ma dla Pana szczególne znaczenie?

Spośród wszystkich moich książek ta była dla mnie najważniejsza. Wymyśliłem ja kiedyś zimą, pół roku po mundialu. Pomyślałem sobie: „Kurczę, tylu dziennikarzy było na tych mistrzostwach, a po ich zakończeniu nikt nic nie napisał”. Przed turniejem pojawiło się mnóstwo książek, zapowiedzi, specjalnych numerów magazynów, gazet. Do Korei pojechała cała armia dziennikarzy, bo było nas tam chyba z czterdziestu, a po klęsce kompletna cisza, nic. Zastanawiało mnie, że nikt nie podsumował takiej historii – w końcu pojechaliśmy na mundial, a to nie zdarzało się nam wcześniej tak często. Przez parę tygodni rozmawiałem z różnymi ludźmi, kilka miesięcy pisałem i książka ukazała się mniej więcej rok po mundialu. Jak na zachodnie standardy była mocno spóźniona, ale mimo wszystko sprawiła mi ogromną satysfakcję. Zawsze chciałem coś takiego napisać, więc dla mnie to był przełom.

- Spełnienie marzeń?

Na pewno. Dziennikarz może się realizować na różnych płaszczyznach. Nigdy nie miałem ambicji bycia komentatorem. Ja bywam komentatorem, to jest fajne, ale zawsze mówię, że jestem reporterem. Staram się rozmawiać z ludźmi, dotrzeć do pewnych historii, opowiedzieć je. Można to zrobić w różny sposób – za pomocą książki, tekstu, ale też za pomocą kamery i takie rzeczy również próbuję robić. W swoim życiu zrobiłem dwa filmy: „Polonia Dortmund” o Błaszczykowskim, Piszczku i Lewandowskim w drużynie Borussii, a później film o prezesie PKOl, Piotrze Nurowskim. Chciałem pokazać portret tej postaci. Ten film zbudowała mi Otylia Jędrzejczak, która w pierwszej scenie mówi: „Dlaczego Bóg mi to robi? Zabiera najpierw brata, a teraz prezesa”. Walczyłem o tę setkę, nie było łatwo, ale udało się.

- Zrobienie dobrego filmu daje satysfakcję porównywalną ze stworzeniem książki?

Zdecydowanie tak. Stworzenie „Polonii Dortmund” dało mi ogromną satysfakcję, tym bardziej, że presja czasu była nieprawdopodobna. Miałem trzy dni zdjęciowe w Dortmundzie, a gdybym nie opowiedział historii tych chłopaków poprzez wypowiedzi innych ludzi, obraz będzie niepełny. Pomógł mi kolega z „Kickera”, więc w filmie wypowiada się ciekawie Watzke, mimo że mieli wtedy gorący okres, bo był to koniec okna transferowego. Miałem także załatwiony wywiad z Kloppem, ale tuż przed konferencją. Niesamowite, ale sam Klopp zrozumiał, że nie chodzi mi o banalną rozmowę, tylko coś więcej i powiedział, że mam przyjść po konferencji i pytać, ile chcę. Tak zrobiłem i okazało się, że ten Klopp powiedział mi rzeczy, które budują ten film – że Kuba jest jak Forest Gump, że Piszek jest lepszy niż Dani Alves, a jak jeździł na Legię obserwować Lewandowskiego, to Zbyszek Boniek go nie rozpoznawał, bo był wtedy jeszcze mało znanym trenerem. Jako dziennikarz spełniam się więc w różnych rolach. Codzienność to program Cafe Futbol, transmisje meczów, studio, portal, a film czy książka to takie „nadzwyczajne” zadania do wykonania.

- Wracając do książek, w 2007 roku ukazał się kolejna książka w cyklu „Prawda o reprezentacji”. Żałuje Pan, że nie została napisana po EURO 2008? Leo Beekhakker jest w niej przedstawiony niczym trenerski guru, choć na mistrzostwach Europy niczego nie zwojował.

Nie żałuję. Nadal uważam, że Leo Beenhakker był wielkim trenerem. Oczywiście finały mistrzostw Europy były początkiem jego końca w reprezentacji, ale ten koniec nie był jeszcze przesądzony. Nawet dzisiaj Polsce ciężko byłoby wyjść z grupy z Niemcami, Chorwacją i Austrią. Beenhakker źle to rozegrał, ale to nie było decydujące dla jego historii. On w finałach EURO nie pracował już z taką intensywnością, jak za pierwszym razem – miał inną płacę, miał dodatkowe zajęcie w Feyenoordzie, trzymał się tej samej grupy ludzi. Można napisać dalszą część i zacząć właśnie od finałów EURO 2008, później opisać przegrane z kretesem eliminacje do mistrzostw świata w RPA, ale też kompromitację zwolnienia Beenhakkera przez Latę, gdzieś tam za wozem transmisyjnym na Słowenii, krótki epizod Stefana Majewskiego i poszukiwanie kolejnego selekcjonera z myślą o rozgrywanych u nas mistrzostwach Europy. To jest ciekawe. Tak jak rozmawiamy, ja mógłbym od razu siąść i zacząć pisać pewne rzeczy. Chodzą mi po głowie kolejne książki, ale człowiek musi do nich dojrzeć.

- Paweł Janas nie obraził się na Pana po premierze tej książki? Przedstawia go Pan w niej mocno kontrastowo w stosunku do wychwalanego Leo Beenhakkera.

Podarowałem tę książkę Pawłowi Janasowi i wiem, że ją przeczytał. Mało tego, przyjechałem do niego potem raz jeszcze z Jankiem Grzegorczykiem. Na szczęście nie strzelał do nas z żadnej ze swoich licznych flint, które ma w domu (śmiech). Wręcz przeciwnie, spędziliśmy kolejny miły wieczór. Wbrew pozorom Paweł Janas ma dystans do siebie i do świata. On wie, że książka jest pewną kreacją autora. Czy przedstawiam go w „Prawdzie o reprezentacji” na zasadzie kontrastu do Leo Beenhakkera? Może tak, ale nie wiem, czy do końca świadomie. Paweł jawił mi się jako taki człowiek zamknięty w sobie, więc starałem się go odkrywać. Podczas jednego z naszym spotkań próbowaliśmy go wręcz z Jankiem złamać, żeby wyjawił tajemnicę słynnych powołań na mundial. Zachowywaliśmy się niemal jak zły i dobry policjant (śmiech). Nie udało się, bo Paweł Janasa i tak trzymał się swojej wersji. Myślę, że chciał być niebanalny w tych powołaniach, co go ostatecznie zgubiło, bo zepsuło atmosferę w kadrze.

- Na tych dwóch książkach zakończyła się jak na razie seria „Prawda o reprezentacji”. To wiązało się z kwestią praw Polsatu Sport do transmisji mistrzostw świata z 2002 i 2006 roku i faktem, że mógł być Pan wtedy bliżej kadry?

Nawet jeśli moja stacja telewizyjna nie ma praw, ja i tak jeżdżę na mecze kadry prywatnie, spotykam się z tymi ludźmi. Oczywiście wolę taką sytuację, w której Polsat ma prawa do pokazywania spotkań kadry, bo wtedy jestem jeszcze bliżej, ale generalnie odkąd w 1991 roku pojawiłem się przy reprezentacji na stałe, zajmuję się nią cały czas. Była dyskusja o trzeciej „Prawdzie o reprezentacji”, która miała nosić tytuł „Prawda o EURO”. Tam znalazłoby się sporo rozdziałów o reprezentacji. Mimo że napisałem bardzo dużo, nic z tego nie wyszło, bo w ubiegłym roku w okresie styczeń-marzec wprowadzaliśmy na rynek portal Polsatsport.pl. Ten projekt pojawił się nagle, był bardzo intensywny i te miesiące, które miałem poświęcić na dokańczanie książki o mistrzostwach Europy w Polsce i na Ukrainie, przepadły.

- Coś jednak w tym temacie powstało.

Są tam rozdziały, które mogą się obronić nawet dzisiaj. Jest na przykład praktycznie gotowy rozdział o piłkarzach, których Franciszek Smuda wziął do kadry z innych krajów. Jest tam wiele o okolicznościach zatwierdzenia Boenischa, Polanskiego i Perquisa dzień przed EURO 2012, niesamowite historie. Dotarłem do dokumentów dotyczących procesu, który toczył się przed FIFA. Prawda jest taka, że gdyby nie zatwierdzono tych piłkarzy w przeddzień EURO, to nie wystąpiliby w tym turnieju. To jest mało znana historią, którą wprawdzie nagłaśniałem w mediach, ale nawet po latach fajnie byłoby wrócić do tych rzeczy i to opublikować. Nasuwa się od razu w tym temacie wiele pytań: Dlaczego Smuda poszedł tą drogą? Dlaczego ich namawiał? Dlaczego ci zawodnicy początkowo się zastanawiali, kokietowali selekcjonera, a później się zgodzili? Mało kto wie też, ale Smuda był prawie zwolniony w 2011 roku. Lato głęboko się nad tym zastanawiał i szukał pretekstu, ale ostatecznie się na to nie zdecydował. Smudzie pomogły wyniki meczów towarzyskich i został, ale to też jest wątek, który warto byłoby poruszyć.

- Powiedział Pan, że byłaby to książka tylko częściowo poświęcona reprezentacji. Co jeszcze by się w niej znalazło?

Był tam rozdział, ukończony zresztą, o tym, jak Surkis dostał te mistrzostwa. Bardzo dużo szczegółów – głosowanie w Cardiff, jak do niego dochodziło, portrety wszystkich członków Komitetu Wykonawczego UEFA, walka Johanssona z Platinim, gdzie prezydent UEFA nie wiedział, kto wygra, bo przecież Zbyszek Boniek twierdził, że to Włosi dostaną EURO. Śledziłem to wszystko, ubrałem to w jeden rozdział, tyle tylko, że teraz nie mam za bardzo co z nim zrobić. „Prawda o EURO”, która w połowie była przygotowana, raczej nie ujrzy już światła dziennego, bo teraz nie miałoby to sensu. Seria „Prawda o reprezentacji” jest więc dla mnie nieskończona, natomiast nie potrafię powiedzieć, czy w ramach tego właśnie cyklu powstanie następna książka.

- Widać, że temat narodowej reprezentacji jest Panu szczególnie bliski – prawie wszystkie pańskie książki dotyczą kadry. Wyjątkiem jest „Żądza piłkarskiego pieniądza” z 2005 roku.

To jest książka, w której są portrety kilkunastu piłkarzy, mniejsze lub większe, ale myślę, że dosyć ciekawe. To też jest interesująca formuła, myślałem o tym, żeby znowuż coś takiego zrobić. Mija parę lat, pojawiają się nowi piłkarze, a zdarzeń związanych z kontraktami, meczami, życiowymi wyborami, nie brakuje. Pytanie, w którym kierunku iść? Tak jak mówi Janek: „Mniej czytaj, więcej pisz”. To nie jest jednak takie proste.

- Rok po „Żądzy piłkarskiego pieniądza”, a tuż przed mistrzostwami świata w Niemczech, ukazał się pokaźny album pod Pana redakcją – „Biało-czerwone mundiale”. To chyba jedna z lepiej wydanych publikacji sportowych, które kiedykolwiek ukazały się w Polsce.

Jestem dumny z tego albumu. Każde zdjęcie, które się w nim znajduje, jest wybrane przeze mnie spośród tysięcy fotografii polskiej reprezentacji i przeze mnie podpisane. Moi koledzy napisali teksty do różnych mundiali, na których grali Polacy, ale całość to było trochę takie moje dziecko. Pewnie kiedyś zrobię jeszcze jakiś album.

- Sporo mówi Pan o planach na przyszłość. Jakie książki chciałby Pan jeszcze napisać?

Na pewno napiszę kiedyś biografię Zbigniewa Bońka, bo to postać, która mnie po prostu fascynuje. Czytałem poprzednie książki o tym piłkarzu wydane w latach 80. i to po wiele razy, bo „Prosto z Juventusu” Andrzeja Persona i „Na polu karnym” Krzysztofa Wągrodzkiego to piłkarskie kanony. Nie chcę przesadzić, ale książkę tego drugiego jako dziecko przeczytałem z pięć, sześć razy, później w dorosłości jeszcze kilkukrotnie. Jest świetnie napisana, ale nie wyczerpuje tematu, bo Wągrodzki kończy ją na latach 80. Żeby ogarnąć cały świat Bońka, potrzeba jeszcze wiele dopisać.

- Tym bardziej, że Zbigniew Boniek do swojej historii wciąż dopisuje kolejne rozdziały, obecnie pełniąc funkcję prezesa PZPN.

Oczywiście, codziennie pisze swoją historię. Ja materiały do Bońka gromadzę od dobrych dwudziestu lat. To jest facet, który przez niektórych jest krytykowany, ale trzeba przyznać, że wykuł niezwykłą drogę w piłce. Nigdy nie napiszę pewnie jego autobiografii, bo on zrobi to z kimś, komu zechce podyktować świata takim, jakim on go widzi. Bardzo by mnie zaskoczył, gdyby powiedział: „Roman, napiszmy to razem”. Ja chciałbym wyciągnąć od takiego gościa więcej, zadać pewne pytania. Być może by na nie odpowiedział, być może nie. Jeśli zrobi to z innym autorem? Niech spróbuje, mnie to nie przeszkadza. Ja mam mnóstwo włoskich książek o Bońku, ostatnio kupiłem w Turynie dwie następne: „Juventus czasów króla Platiniego” i „Kolory naszego zwycięstwa”. Nie są wyłącznie o Zbyszku, są o Juventusie, ale jakieś wątki w każdej z nich się znajdą. Ile rzeczy mogę wyciągnąć tylko z takich książek! Wydaje mi się, że moja biografia Bońka będzie bardzo ciekawa. Nie obiecuję jej szybko, bo zwyczajnie nie ma takiej potrzeby, żeby wydawać ją w tym momencie, ale kiedyś na pewno się pojawi.

- Jak zapowiada Pan w najnowszej książce, powstanie także pańska biografia Ernesta Wilimowskiego, nad którą zresztą rozpoczął już Pan prace.

Napiszę kiedyś książkę o tym piłkarzu, ale czekam na biografię Andrzeja Gowarzewskiego. Jego dzieło – Encyklopedia Piłkarska Fuji – to jest coś nieprawdopodobnego w każdej postaci. Dokopał się do tylu rzeczy, tylu historii, tylu faktów, że my, jako ludzie, którzy żyją piłką i historią, mogą tylko z tego czerpać. Gowarzewski wykonał tytaniczną pracę i jest to robota na najwyższym poziomie. Czekam natomiast na tę biografię Wilimowskiego i na pewno nie wydam swojej wcześniej, honorując chociażby to, że Gowarzewski tego człowieka doznał, rozmawiał z nim i znał go osobiście. Ale kiedyś pewnie tą postacią także się zajmę. Mam już do tego bazę, mam rozmówców, którzy widzieli Wilimowskiego w czasie wojny, nawet na dniach chciałbym z nimi porozmawiać. Pewne książki dojrzewają natomiast przez lata, a nawet dziesiątki lat.

- Boniek, Wilimowski. Coś jeszcze chodzi Panu po głowie?

Od wielu lat chodzi mi po głowie taka książka „Selekcjonerzy”. Staram się rozmawiać z ludźmi, którzy prowadzili kadrę: Andrzejem Strejlauem, Jackiem Gmochem, Antonim Piechniczkiem, następnymi trenerami... Napisałbym w takiej książce bardzo ciekawy portret Janusza Wójcika, który jest postacią tak zakłamaną, że mogę się tylko domyślać, ile nieprawdziwych rzeczy znalazło się w jego najnowszej autobiografii, której jeszcze nie czytałem. Od lat szykuje się do tych „Selekcjonerów”, ale zastanawiam się również nad napisaniem historii mistrzostw świata. Andrzej Gowarzewski robi to świetnie, ale ja zrobiłbym to nieco inaczej. Może nie sam, ale z moimi kolegami – Marcinem Lepą, Marianem Kmitą, który też ma pasję historyczną. Może więc kiedyś to zrobimy, a może pochłoną nas inne rzeczy. Pomysłów w każdym razie nie brakuje.

- Pomysłów nie brakuje, ale nastały też bardzo dobre czasy dla autorów piszących o sporcie, bo książek o tej tematyce zaczyna pojawiać się mnóstwo.

To pokazuje, że istnieje w Polsce rynek książki sportowej i jest już dosyć szeroki. Jestem pod wrażeniem, bo to oznacza, że ludzie kupują i czytają te książki. To jest coś, co się zmieniło na korzyść ludzi, którzy żyją literaturą sportową, ale niektóre biografie, które są tłumaczone na język polski, to, jak ja to nazywam, plastikowe książeczki. Nie ma tam wartościowej treści, anegdoty… Próbowałem czytać biografie piłkarzy napisane przez Lucę Caioliego. Nie chcę powiedzieć słowa za dużo, ale to się w ogóle „nie czyta”. Gdybym ja napisał taką „Prawdę o reprezentacji”, wydawca na pewno by mi tego nie wydał. Chodzi przecież o to, żeby pokazać coś więcej niż to, że był mecz i go wygraliśmy lub przegraliśmy. Ale ja się na to nie obrażam, niech to wychodzi. Z drugiej strony ukazują się takie książki jak ta o Barcelonie, którą napisał Jimmy Burns („Barca. Życie, pasja, ludzie” – przyp. red.). Nawet jej nie czytając, mogę zaprosić każdego do lektury, bo znam sposób pisania tego dziennikarza po jego biografii Diego Maradony. To zresztą ja spowodowałem, że „Ręka boga” ukazała się w Polsce w 2004 roku. Przeczytałem ją po niemiecku i byłem zachwycony. Powiedziałem do Tadzia Zyska: „No, to się czyta, to jest książka!”. No i Tadziu ją wydał.

- Sporo książek czyta Pan po niemiecku?

Bardzo dużo. Czasem te, które ukazują się w Polsce, już dawno przeczytałem. Kupuję jednak książki z całego świata – hiszpańskie, włoskie, angielskie. Jeśli chodzi o wydawnictwa albumowe, mogą to być nawet książki węgierskie, jeśli będzie w nich coś ciekawego.

- Jest w ogóle sens porównywać rynek książki sportowej w Polsce do tego, co wydaje się na zachodzie?

Nasz rynek zbliżył się do zachodniego. Gdybyśmy weszli do niemieckiej lub angielskiej księgarni pięć lat temu, to byłaby przepaść. Rynek w Niemczech jest bardzo bogaty, po mistrzostwach świata ukazało się z osiem mundialowych albumów. Tam praktycznie każdy klub ma przynajmniej kilka publikacji o swojej historii i nie mówię tutaj wyłącznie o Bayernie, ale to może być Schalke, Dortmund czy Norymberga. Z kolei w Anglii dominują biografie. Praktycznie każdy piłkarz podyktował autobiografię, a niektórzy zrobili to nawet kilkukrotnie. W angielskiej księgarni jest więc cała ściana ze wspomnieniami zawodników. Myślę, że w Polsce, prędzej czy później, będzie podobnie.

- Która z książek wydanych ostatnio w Polsce zrobiła na Panu największe wrażenie? Co mógłby Pan polecić?

„Futebol” Aleksa Bellosa to bardzo dobra książka, fantastyczna jest pozycja Jonathana Wilsona „Bramkarz, czyli outsider”, którą czytałem na wakacjach. Strasznie lubię bramkarzy, więc przypadła mi do gustu. Co jeszcze ciekawego czytałem w ostatnim czasie? „Sejf 3: Gniazdo kruka” Tomasza Sekielskiego, który pochłonąłem w dwa dni. Fenomenalna lektura, bo Sekielski pokazuje, że jako dziennikarz ma w sobie głębię. Książka napisana jest z taką pasją, pomysłem, że nie mogłem się od niej oderwać. Tak jak zresztą od dwóch poprzednich części.

- Czyli nie zamyka się Pan wyłącznie na książki piłkarskie?

Nie, staram się czytać dużo różnych lektur. Kupiłem niedawno chociażby książkę Normana Daviesa i też jest bardzo ciekawa, ale ją muszę odłożyć na długie zimowe wieczory. Zygmunt Miłoszewski jest jednym z moich ulubionych autorów, ale nie zacząłem jeszcze „Gniewu”. Jego dwie poprzednie książki, „Uwikłanie” i „Ziarno prawdy”, są natomiast świetne, choć pozycja „Bezcenny” z ubiegłego roku mniej mi się podobała. Miłoszewski skonstruował taką hollywoodzką opowieść, ale dla mnie nie był sobą, odjechał. Może ja też kiedyś coś napiszę i odjadę? Mam nadzieję, że nie (śmiech).

- Kupuje Pan nie tylko nowe książki, ale też starsze wydania. Co jest największą perełką w pańskiej kolekcji?

Mam jedną rzecz, którą wypożyczył ode mnie nawet Andrzej Gowarzewski. Powiedział, że chętnie by jej nie oddawał, ale na szczęście ją odzyskałem (śmiech). Byłem kiedyś w Niemczech, chyba nie było to nawet w Berlinie, a w Lipsku albo Dreźnie. Znalazłem antykwariat, a na wystawie rocznik „Deutsche Sport-Illustrierte” z 1942 roku. Kiedy zobaczyłem, ile jest tam Wilimowskiego, kupiłem to od ręki. Wilimowski był wtedy wielką gwiazdą w III Rzeszy i jest na okładkach kilku wydań. Są tam też informacje o jego występach w barwach TSV, relacje z wszystkich bojów, w których brał udział, coś niesamowitego. Kupiłem to wiele lat temu, zapłaciłem 280 euro, ale było warto.

- Długo zbiera Pan książki sportowe?

Od dziecka. Miałem bardzo przepastne biblioteki, ale jak się człowiek przenosi, nie może wszystkiego ze sobą zabrać. Zbieram też książki sportowe, ale w szczególności piłkarskie, bo one mnie najbardziej ciekawią. Nie chcę się ich pozbywać, bo jest to moje hobby, a biblioteczka zawsze może mi się przydać w pracy.

- Liczył Pan kiedyś, ile książek o futbolu z całego świata znajduje się w tej „biblioteczce”?

Tych piłkarskich będzie kilkaset, ale nie potrafię podać dokładnej liczby. Nie jestem w stanie tego ogarnąć.

CZYTAJ TAKŻE:

3 komentarze:

  1. Ja akurat przymierzam się do kupna książki o Deynie i... ciągle nie mogę się zdecydować: Bołba czy Kołtoń? Z tego, co widziałem obie zbierają pozytywne recenzje, a Szczepłek zostaje w tyle.

    Ale mam inne pytania odnośnie książki Kołtonia. Powszechnie znana jest pod tytułem "Deyna czyli obcy", ale widziałem też wydania z podtytułem "Autostradą do nieba". Z tego, co się zorientowałem, to chyba ta sama książka, więc skąd ta różnica na okładce?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wybór między obiema biografiami to pytanie o to, czego oczekujesz. Jeśli pełnej, uporządkowanej biografii, z której dowiesz się praktycznie wszystkiego o życiu prywatnym Deyny i jego postawie na boisku, to lepszy jest Bołba. Jeśli natomiast chciałbyś poczytać o karierze Deyny na szerszym tle futbolu lat 70. z kilkoma ciekawymi pomysłami, jak na przykład porównanie do Beckenbauera i Cruijffa czy wątek jego wywiadów, to dobry jest Kołtoń. W zasadzie obie są warte przeczytania i nie wykluczają się nawzajem.

      Biografia napisana przez Romana Kołtonia miała początkowo nosić tytuł "Autostradą do nieba", ale później była zmiana i premiera została przesunięta. Ukazała się tylko pod tym tytułem "Deyna, czyli obcy", po prostu niektóre księgarnie nie zaktualizowały starej okładki. ;)

      Usuń
  2. Teraz chcę kupić książkę o Puyolu, wydaję mi się, że został on zapomniany przez większość starych kibiców. A często lubię wracać do meczów wraz z nim.

    OdpowiedzUsuń